Artykuły

Słowacki po owadziemu

"Kordian" Juliusza Słowackiego w reż. Jakuba Roszkowskiego w Śląskim Teatrze Lalki i Aktora Ateneum w Katowicach. Pisze Hubert Michalak na portalu Teatrologia.info.

Czekamy w niewielkim foyer Śląskiego Teatru Lalki i Aktora Ateneum. Szatniarka gasi światło, bileterka prosi o zrobienie miejsca mniej więcej pośrodku ciasnego pomieszczenia. Pojawiają się aktorzy, wszyscy w szarych, jednolitych kombinezonach. Najpierw mierzą nas wzrokiem, następnie rozpoczynają obrzęd, skromny, nieuroczysty, osadzony raczej w poetyckim języku niż w rytualnych gestach. To Przygotowanie, pierwsza scena z Kordiana Juliusza Słowackiego (opracowanie tekstu i reżyseria: Jakub Roszkowski). Po niedługim czasie pomiędzy zunifikowanych bohaterów recytujących bez patosu frazy wieszcza wdziera się chłopak przybyły gdzieś z zakamarków teatru, ubrany podobnie jak stojący dookoła widzowie. To Kordian (Dawid Kobiela) - a skoro dotarł tytułowy bohater, możemy wejść ze wszystkimi wykonawcami na scenę.

Nie ma tradycyjnej widowni. Scena przy ulicy św. Jana została powiększona podestami nadbudowanymi na rzędach foteli, dzięki czemu wraz z aktorami znajdujemy się w jednej przestrzeni (nagrodzona Złotą Maską 2019 scenografia - Mirek Kaczmarek). Publiczność jest sadzana pod ścianami: zajmujemy miejsca na czarnych plastikowych workach z miękkim wypełnieniem. W głębi, u sufitu, wisi kilka kokonów, a ręce lalkarzy uruchamiają obłe, z początku trudne do zidentyfikowania kształty. Dopiero po chwili je rozpoznajemy: to olbrzymie ciała owadów, kostiumy wykonane z godnym podziwu pietyzmem i drobiazgowością przez teatralne pracownie. Wykonawcy zakładają je na naszych oczach. Widowisko rozpoczyna się na dobre.

Owadzie zbiorowisko - między innymi mrówka, biedronka, modliszka, chrząszcz, pająk, bliżej niezidentyfikowana larwa, ćma - w jednym czasie konotuje wiele odniesień. Może jesteśmy zamknięci we wspólnym grobie - "Ileż się w trumnach królów robactwa wypasło" - mówi w dramacie Słowackiego Podchorąży. Może zaopatrzeni w szkło powiększające odwiedzamy łąkę, bo przecież biedronki kojarzą się raczej z ciepłem letniego popołudnia spędzanego na łonie przyrody, niż z fetorem grobowca. A może jesteśmy zamknięci w terrarium i umieszczeni w laboratorium eksperymentującego z owadami entomologa? Przecież w naturze biedronki i mrówki są zaciekłymi wrogami, a w przedstawieniu Kordian-mrówka mocuje się z Laurą-biedronką (Marta Popławska), swoją pierwszą miłością, bynajmniej jednak nie zamierza jej zjeść, gdzie więc są prawa natury? A może to po prostu Herbertowskie "wojny owadów, wojny ludzi"?

Owadzi trop otwiera kilka ścieżek interpretacyjnych przedstawienia. Jednak im dłużej spektakl trwa, tym bardziej przychodzące do głowy pomysły się nie sprawdzają, a metaforyka świata owadów, nadrzędna wobec całości, zaczyna odsłaniać własną niedoskonałość. Niekiedy na scenie pojawiają się obrazy możliwe do odczytania dzięki odniesieniom do wiedzy zbiorowej. Na przykład Car (Katarzyna Prudło) i Wielki Książę (Marta Popławska) ukazani zostali jako pająki, naturalni wrogowie większości owadzich bohaterów ukazanych na scenie; metaforyczny skrót w ich przypadku został idealnie skomponowany z formalną koncepcją przedstawienia - choć trudno nie zapytać, dlaczego wrogowie Kordiana grani są przez kobiety. Jednak już Papież (Mirosław Kotowicz) został kleszczem, który żeruje na krwi ssaków i nie jest naturalnym wrogiem owadów. W jaki sposób ten pomysł został umocowany w koncepcji przedstawienia? Z kolei papieska Papuga (Krystyna Nowińska) została zamieniona w larwę, którą kleszcz-Papież lubieżnie obmacuje i dominuje nad nią - to zestawienie zaciera sensy dialogu całej papieskiej sceny, kieruje uwagę raczej na współczesne doniesienia z pierwszych stron gazet, niż na rozterki tytułowego bohatera. Co w logice scenicznej menażerii robi ćma? Dlaczego akurat modliszka flirtuje z widownią, obmacując nas (erotycznie? konsumpcyjnie?) pierwszą parą swoich odnóży? Z jakiego powodu w finale spektaklu zwierzęta zrzucają skórę (tj. aktorzy zdejmują kostiumy)?

Oczywiście, przedstawienie nie musi odpowiadać na te i im podobne pytania, to zadanie dla publiczności. Jednak katowicki Kordian wydaje się tak nasycony koncepcjami, że jest przez to paradoksalnie nielogiczny. A brak logiki wewnątrz spektaklu odbiera szansę na jego rezonans u widzów. Nawet jeśli twórcy wpletli konkretne idee i wątki, są one nie do wychwycenia spomiędzy zacierającego je szumu. Odważny pomysł formalny został zamazany przez niedoskonałości i zbędne naddatki. Doskwiera niekonsekwencja interpretacyjna. Imponujące z początku zmagania aktorów z owadzim ruchem po pewnym czasie stają się wytrychem. Mikroporty dezorientują widzów przy próbie przypisania kwestii do postaci (w teatrze lalkowym ta lalka, która rozpoczyna kwestię zazwyczaj podkreśla to ruchem, by skupić na sobie uwagę, jednak w katowickim przedstawieniu drobnych ruchów, gestów i reakcji jest tak wiele, że trudno niekiedy zorientować się, kto wypowiada daną kwestię). Efektowna forma przedstawienia przyćmiła jego treść i pożarła ją.

Roszkowski udowodnił, że błyskotliwe połączenie teatru formy i głębokiego rozczytania treści klasycznego tekstu są możliwe i pod jego opieką reżyserską owocują atrakcyjnymi inscenizacjami. Wspomnieć wystarczy brawurowych, rewelacyjnie uscenicznionych Krzyżaków (Miejski Teatr Miniatura w Gdańsku) czy pijacko-oniryczne Wesele (Teatr im. H. Ch. Andersena w Lublinie). W obu tych spektaklach forma i treść szły w parze, wzajemnie się wspierały i objaśniały, niwelując ewentualne dysonanse interpretacyjne. W katowickim Kordianie jednak zabrakło jasności myśli i mądrej rozmowy z widzami, jaka towarzyszyła dwóm wspomnianym wcześniej realizacjom. W Ateneum pojawiło się raczej coś na kształt "wizji" twórczej, impertynenckiej i bezczelnej, która nie troszczy się o to, czy widz ją zrozumie, czy nadąży za nią. Otwierający spektakl obrzęd w foyer i następujący po nim chaos mikroświata owadów to jaskrawe zestawienie estetyk, które wiele zapowiadało, stawało się artystyczną obietnicą, klarownym kontraktem zawieranym z publicznością. W miarę rozwoju przedstawienia widać jednak, że atrakcyjność scenicznego świata wyczerpuje się po kilkunastu minutach. Im dłużej oglądamy owady przemawiające romantycznym wierszem, tym dotkliwiej zaczynamy rozumieć, że z chaosu nie wyłania się nic, co mogłoby przykuć naszą uwagę. Mimo licznych efektów teatralnych (jak widowiskowa scena walki, ruchomy podest czy pełne aktorskiego poświęcenia oddanie owadzich ruchów, na klęczkach, przy samej podłodze) i mimo pomysłowych rozwiązań przestrzennych przedstawienie, w miarę swego trwania staje się zwyczajnie... nudne. Tym nudniejsze, im dłużej trwa.

Pod koniec spektaklu siedzący dotąd na plastikowych workach widzowie zostają ze swych miejsc wyproszeni, muszą wstać i do końca już pozostają na stojąco. Z zebranych worków zaś, ze zrzuconych kostiumów oraz ciał aktorów ułożona zostaje piramida (kopiec?), na której szczycie dumnie staje "posąg człowieka na posągu świata", Kordian odarty już z owadziego kostiumu. Jednak nawet finał nie pozwala rozwiać dotychczasowych wątpliwości. Przeciwnie: wydawać się może, że wzniesienie (którego budowa trwa bardzo długo w kategoriach czasu scenicznego) powstało jedynie po to, by przedstawieniu zapewnić oklaski na stojąco.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji