Artykuły

Przygaśmy telefony

Większe zadbanie o językową komunikatywność (wyświetlany przekład kwestii aktorów i głosu z offu) sprawiłyby, że spektakle zyskałyby pełniejszą recepcję, jednak i tak byliśmy świadkami artystycznie wartościowych zdarzeń - o projekcie "Poetas' e Luxi" Susanny Mameli w Teatrze Ad Spectatores we Wrocławiu pisze Jarosław Klebaniuk w Teatrze dla Wszystkich.

Prezentacja składała się z fragmentów trzech spektakli, które łączył fakt, że odwoływały się do twórczości pisarzy sardyńskich: Sergio Atzeniego, Antonio Gamsciego i Gazii Deleddy. We wszystkich wykorzystano także video mapping i animację graficzną. Niewątpliwą atrakcją było zapowiadanie zarówno całości, jak i poszczególnych części przez - jak jednogłośnie z Elą oceniliśmy - zjawiskowo piękną kobietę o śródziemnomorskiej aparycji. Skrajna szczupłość nie przeszkodziła jej być wyprostowaną i sprężystą, co przywiodło Elę do stwierdzenia, że wygląda jak tancerka klasyczna. Polszczyzna domniemanej artystki, w zasadzie bezbłędna, miała ledwie dostrzegalny włoski akcent, a prośba o "przygaszenie telefonów" wydała nam się skromna i adekwatna w czasach, gdy smartfony świecą w kinach, studenci przewijają ich ekrany na zajęciach, a kierowcy później ruszają na światłach nie mogąc się od nich oderwać. W każdym razie według mojej oceny żaden nie zadzwonił w trakcie spektaklu. Nie wiem, czy zaświecił, bo z pierwszego rzędu nie odwróciłem się ani razu, ale jeśli nawet to miało miejsce, to zapewne światłem przygaszonym, może nawet wygasłym niczym żywoty trojga sardyńskich poetów z różnych epok.

Jako pierwsza wystąpiła para aktorów z Associazione Anfiteratro Sud: Alessia Loddo i Stefano Camba. Inspirowana "Boską Komedią" Dantego Alighieri i utworem Sergia Atzeniego "Piąta pieśń jest pożegnaniem" Susanny Mameli pokazana została w dwóch fragmentach, o tytułach, które na polski przetłumaczyć można jako "Wina" i "Delirium". Bez tłumaczenia głosu, który po włosku opowiadał coś z offu trudno było nadać jakieś znaczenie scenicznym działaniom. Zarówno początkowa scena ubierania się w kolejne suknie oraz gwałtownego się z nich rozbierania, by w końcu owinąć się czerwonym suknem, jak i późniejsze taneczne i pantomimiczne popisy dwojga aktorów wydawały nam się dosyć surrealistyczne. Owszem, podziwialiśmy sprawność performerów w tańcu nowoczesnym (takim z pokładaniem się na podłodze), we wzajemnych zwarciach i odepchnięciach, w pokazywaniu czynności bez niezbędnych do nich rekwizytów, jednak zrozumieć, o co szło nie zdołaliśmy. Było trochę markowanej przemocy ze strony mężczyzny wobec kobiety w tej pierwszej połowie ich występu, jednak prawdziwe zaskoczenie miało miejsce po zmianie scenografii. Polegała ona na tym, że kobieta pozbierała ubrania, a mężczyzna usunął krzesło. Pozostało piętnaście dużych kartonowych pudeł ułożonych jakby w wielkie schody. Ten element ascetycznej scenografii, podobnie jak ekran projekcyjny z tyłu sceny towarzyszył zresztą wszystkim aktorom do końca.

"Delirium" rozpoczęło się od wydmuchania przez Allessię Loddo słodkiego scenicznego dymu z malutkiego urządzenia przypominającego papieros elektroniczny. Dotąd dym na scenie kojarzył mi się z dyszami sterczącymi niczym rury wydechowe, stanowiącymi zwieńczenie jakiejś domyślnej diabelskiej maszyny z kotłem i beczką toksycznej substancji oswajanej dla sceny, łagodzonej, kastrowanej z zabójczego jadu przez skomplikowany proces zachodzący się na granicy wykonalności, kruchy i niedostępny dla dyletanta. A tu proszę, pyk z fajeczki, i już jesteśmy w miniaturze scenerii z wodewilu lub jakichś mglistych "Kaloszy szczęścia". Tak mnie ta sztuczka, powtórzona potem zresztą przez Stefano Cambę, zaintrygowała, że wyobraziłem sobie, siedząc wciąż w półmroku, jak wyciągam ją z plecaka na zajęciach ze studentami, gdy proporcja wysyłających esemesy i napędzających biznes Zuckenbergowi osiągnęła masę krytyczną, nieznośną. W wyobrażeniu tym dmucham w pochylone głowy słodki dym, okadzam teatralnymi fumami zaczadzone elektronicznie umysły, a potem rzucam w zaskoczone oczy pytanie: "Czy wiecie Państwo, kto to jest Alessia Loddo?"

Trwało to krótko, zaledwie ułamek całego delirium, bo mapping przykuwał uwagę schodami, które zapłonęły niczym w Dantejskim piekle. Później kolorowe kwadraty kojarzące się z obrazem kontrolnym w telewizorze, rozsypywały się i próbowały wracać w pierwotne ułożenie. Miłe to było, jak ustaliliśmy potem z Elą, dla oka. Z drugiej strony, gdy Stefano Camba wchodził w światło projektora, gdy kładł się u podnóża schodów i oświetlony był niecały, światło to przecinało go na pół. W każdym razie z zewnątrz wyglądał na przekrojonego, jakby przez jakieś konfliktowe siły. A co działo się w środku? Komputerowo sterowana dynamiczna projekcja mogła oznaczać cokolwiek. Kontekst, który nadały płomienie nie wskazywał jednak na nic wesołego.

Drugi spektakl, jednogłośnie uznany przez nas za najlepszy, nosił tytuł: "Gramsci? Nie interesuje mnie". Ta wyreżyserowana przez Patrizię Fovere produkcja Teatru Tragodia z Mogoro dostarczyła nam unikalnych wrażeń. Melorecytacje do rytmicznej muzyki i śpiewy, pojedyncze i wspólne, niosły niezwykły ładunek emocji i piękna. Ela wyłapała w nich fragment "Requiem" swojego ulubionego Mozarta. Trzy parki (mojry) posługiwały się przy tym z niezwykłą precyzją sznurkiem (a może grubą włóczką), który umożliwiał im tworzenie różnych wzajemnych konfiguracji, przeciągnięć i splątań. Początkowo przędza była wyobrażona a pantomimiczny układ przypominał trzymanie włóczki na rozłożonych rękach tak, jak kiedyś trzymało się ją, a może wciąż gdzieś jeszcze w realnym świecie się trzyma, aby zwinąć w kłębek. Kłębek wtoczył się w końcu na scenę. Z tylnej kieszeni spodni rudowłosej parki wystawały nożyczki, takie niebieskie, współczesne, szkolne, nieco ironiczne w kontekście tej całej podniosłej wokalności, czarnych strojów, powagi, dostojeństwa, niemal grozy. Nożyczki te musiały być ostatecznie użyte, niczym Czechowowska strzelba z "Wiśniowego sadu" (a może z "Płatonowa"). I zostały, by przeciąć przędzę życia niczym tę właściwą dla XIX-wiecznego poety, który zainspirował spektakl. Dodatkowym smaczkiem, z mojej perspektywy korzystnym dla całości, było polityczne zaangażowanie Gramsciego, który w Polsce przecież bardziej znany jest z działalności publicznej niż z literackiej.

Na schodach wyświetlany był ogień, magma, rozpadające się kamienie, może nawet erupcja wulkanu. Zamiast tych apokaliptycznych wizji od czasu do czasu pojawiały się jednak czarno-białe lub niebiesko-białe chmury. Los prządł się zatem przeplatając grozę i zło z ukojeniem i harmonią. Muzyka elektroniczna dobrze komponowała się z projekcją, kontrastowała zaś raz z subtelnym, raz dobitnym śpiewem trzech kobiet. Nie do końca wiemy, komu pogratulować. W programie pojawiły się bowiem cztery nazwiska wykonawców: Caterina Peddis, Gino Bettaghella, Carmen Porcu i Daniela Melis. Jeżeli Gino jest wyłącznie męskim imieniem, to zagadka się rozwiązała. A może jedyny mężczyzna w obsadzie występował w jakiś mniej dostrzegalny sposób?

Tryptyk kończyła wyprodukowana przez Bocheteatro-Nuoro "Córka wiatru" w reżyserii Moniki Corimbi, która grała także jedną z ról; drugą aktorką była Stefania Coro. Spektakl nawiązywał do twórczości Gracii Deleddy - pierwszej kobiety, która dostała w 1926 roku Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury. Jako że zdecydowanie najwięcej słów padło na scenie właśnie w tym wersyfikacyjnie gęstym przedstawieniu, trudno było w pełni docenić jego walory. Brak tłumaczenia najbardziej dał się we znaki właśnie w tym przypadku. Dopiero pod koniec pojawiło się na ekranie z tyłu sceny kilka linijek po polsku, ale pozostał niedosyt. Wprawdzie fabuła została pokrótce opowiedziana przez pięknooką konferansjerkę, jednak samo dialogowanie Wróżki i ciężarnej Franciski, odarte ze zrozumienia meandrów głoszonych kwestii, nie dało teatralnej satysfakcji. Owszem, suknie były z dawniejszej epoki, jako i - pochodząca z nieco nowszej - żarówka, naga, sentymentalna, niespełniająca wymogów energetycznych Unii Europejskiej i takiejż Komisji. Twarze w półcieniu, statyczna pozycja, melodyjne murmuranda i recytacje petentki ubiegającej się o nieśmiertelność przyszłego potomka, poruszanie się po scenie Wróżki i jej bardziej ekspresywna artykulacja - wszystko to było za mało dla niewładających sardyńskim wrocławian. Zrozumieliśmy tylko, że na początku "Francis" zadawała dużo pytań, a potem rozmawiały o wodzie (aqua). Pięknie zresztą wyglądała przepływająca przez Wróżkę woda z video mappingu, a także pnącza z zielonymi liśćmi wspinające się po kartonowych schodach. Spektakl wydawał się reżysersko dopracowany. Na uwagę zasłużyły drobne akty buntu ciężarnej: rozsypanie grysu, odepchnięcie ręki Wróżki i powstanie z krzesła. Ostatecznie dłoń cudotwórczyni spoczęła na łonie przyszłej matki, co sugerowało szczęśliwe zakończenie. "Chciałabym dla niej życia takiego jak woda" - życzyła matka swojej przyszłej córce.

Ad Spectatores miało dobry pomysł, za co otrzymali podziękowanie od gości z Sardynii. Większe zadbanie o językową komunikatywność (wyświetlany przekład kwestii aktorów i głosu z offu) sprawiłyby, że spektakle zyskałyby pełniejszą recepcję, jednak i tak byliśmy świadkami artystycznie wartościowych zdarzeń. Kolorowe i dynamiczne projekcje towarzyszyły wszystkim przedstawieniom, a coś dla siebie znaleźli miłośnicy: pantomimy i teatru tańca, melorecytacji i śpiewu, typowego teatru dialogowego. Nam najbardziej podobały się przepiękny występ parek i miniwystępy zapowiadającej. Jednak zasłużone brawa dostali wszyscy.

Jarosław Klebaniuk - Instytut Psychologii, Uniwersytet Wrocławski

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji