Artykuły

Super-Szekspir w Gdańsku

"Tytus Andronikus" w reż. Moniki Pęcikiewicz w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Pisze Tomasz Mościcki w Dzienniku.

Rewelacyjny "Tytus Andronikus" w inscenizacji młodej reżyserki Moniki Pęcikiewicz. Gwałt, podrzynanie gardeł, odrąbane ręce... Stary poczciwy Szekspir "Tytusem Andronikusem" dawno już przelicytował wszystkich dzisiejszych brutalistów. Kto nie wierzy - pędem do Teatru Wybrzeże.

W gdańskim Teatrze Wybrzeże odbyła się właśnie premiera "Tytusa Andronikusa" Williama Szekspira w inscenizacji Moniki Pęcikiewicz. To wielki sukces tej młodej reżyserki. Zwłaszcza, że ta sztuka należy do najtrudniejszych i do 1987 roku nikt za ten tekst w Polsce nie chciał się zabrać.

To dramat paskudny, trup ściele się gęsto. Na dodatek wszyscy reżyserzy ciągle mają świadomość, że tę pierwszą tragedię Szekspira wyreżyserował kiedyś Peter Brook, a mierzenie się z Brookiem to nie przelewki.

Próbował tę passę przełamać wtedy Maciej Prus swoim przedstawieniem w łódzkim Teatrze im. Jaracza. Kto widział - zapamiętał dobrze tę "piękną katastrofę". A niby wszystko było w porządku. Dobra rola Ewy Mirowskiej, piękna scenografia, wysmakowane światła i... chichot w najtragiczniejszych chwilach. Chichot, który w chwili podania pasztetu z synów nieszczęsnej królowej i wzajemnego zabijania się przeszedł w salwę zdrowego śmiechu. Bawiono się jak na najlepszej farsie. Co się wtedy stało? Ta kumulacja makabry otrzymała tak "sieriozną" oprawę sceniczną, że zmieniła się w swoje przeciwieństwo. Maciej Prus był więc u nas do niedawna jedynym reżyserem "Tytusa...", a nad tragedią Szekspira zapadło milczenie.

Monika Pęcikiewicz nie jest zatem pierwszą realizatorką "Tytusa..." w Polsce. Ale jako pierwsza zrobiła z tego tekstu dobre przedstawienie. Tekst Szekspira przemówił ze sceny. Nie makabrą, bo nie ona stanowi o ważności tej realizacji. Gdański "Tytus..." jest przedstawieniem mówiącym o wielkim mechanizmie historii, by posłużyć się formułą Jana Kotta. Tym razem jednak pokazuje ten mechanizm w całej jego upiorności. To przedstawienie mówi o władzy, o tym jak się ją zdobywa, jaka jest jej cena. Ten, kto władzę zdobędzie - wraz z nią otrzyma piętno. Napiętnowany zmuszony jest do popełniania zbrodni i podłości. Ten, kto władzę straci - wraz z nią straci godność, a potem życie. Zanim jednak to wszystko się stanie, kilka razy zmieni oblicze, ukaże się nam jako inny człowiek. Tytułowy bohater w świetnej, chyba najlepszej od kilku lat interpretacji Mirosława Baki, to zrazu bezwzględny macho skazujący na śmierć niewinnego człowieka tak łatwo i beznamiętnie, jak łatwo i beznamiętnie zapala papierosa. W chwili gdy straci władzę, a upiorna maszyna zbrodni, którą sam przecież uruchomił, w swoje tryby zacznie wciągać najbliższych mu ludzi, staje się kimś innym. Znika władczość, monolog błaganie o życie synów jest bezradnie recytowaną skargą człowieka stojącego wobec sytuacji, która już go przerosła. Gdy na chwilę odzyska panowanie nad życiem innych - wróci dawny beznamiętny ton. Na chwilę, bo machina zbrodni zabierze i jego. Wszyscy zresztą ludzie tryby tej maszyny zachowują się podobnie. Żądny władzy Saturninus (Grzegorz Gzyl), w chwili gdy jego pozycja zacznie się chwiać, zmieni się w "nędznego psa" krążącego na czworakach po scenie, skamlącego ze strachu. Synowie nieszczęsnej Tamory (Marcin Czarnik i Rafał Kronenberger), póki nie zdobędą władzy nad innymi, a jest to władza polegająca tylko na bezkarnym mordowaniu, poty są pociesznymi głuptasami. Z chwilą gdy staną się mordercami, zmieniają ubrania, sposób bycia. Gdy machina mordu upomni się i o nich - zdobywają się tylko na pisk przerażonego zwierzęcia. Tamora w doskonałej interpretacji Doroty Kolak, zrozpaczona matka, którą wessał mechanizm władzy i zbrodni, zmienia się w zależności od sytuacji. Potrafi udawać głupią pańcię. Kiedy zyskuje przewagę, jest wyrachowana, chce być makiawelicznie sprytna, a w ostatnich chwilach życia pozostaje jej przerażenie. Reżyserka bardzo inteligentnie pokazała, jak słuszna jest - zwłaszcza w ekstremalnych sytuacjach -gombrowiczowska obserwacja, że to nie ludzie tworzą okoliczności, lecz raczej to one tworzą ludzi.

No dobrze, a okrucieństwo "Tytusa Andronikusa"? Jest okrucieństwo, ale Pęcikiewicz nie epatuje makabrą. Morderstwo zaznacza scenicznym znakiem, choćby kubłem farby wylewającym się znad sceny na głowę aktora, lecz najokrutniejsza scena to kaźń nieszczęsnej Liwii - jej męczarniom, obnoszeniu okaleczonego, pohańbionego ciała towarzyszą dziecięce piosenki. Niewinność, infantylizm zderzony z ludzką męką robią ogromne wrażenie. Brawo za reżyserskie rozwiązanie. O taką inteligencję na naszych scenach coraz trudniej.

Monika Pęcikiewicz zrobiła przedstawienie zgodne z obowiązującą ostatnio modą dehistoryzacji klasyki. Nic to Szekspirowi nie zaszkodziło, choć po takich zabiegach dokonywanych przez innych reżyserów przypominał czasem ofiary igraszek z "Tytusa...". Reżyserka z talentem wprowadziła nowość, która - miejmy nadzieję - na naszych scenach się przyjmie. To sceny zbiorowe, niegdyś specjalność wielkich polskich inscenizatorów. Można je potraktować jako nowość, gdyż na ogół reżyserzy młodszego i najmłodszego pokolenia nieradzący sobie z dwójką aktorów na scenie - roztropnie dla siebie unikają wprowadzania na scenę więcej niż czterech osób.

To w przedstawieniu się udało. Książka życzeń i zażaleń tym razem cienka. Sprawą mody są multimedialne projekcje i gdy towarzyszą akcji, jak choćby w ekspozycji przedstawienia, gdy tłum na scenie powielony jest przez zdjęcia tłumu rzutowane na ścianę - ta reżyserska sztuczka budzi uznanie. Kiedy z rzutnika wyświetlane są wentylatory biurowe, spora mucha oraz ciżba innego owada, gdy bez sensu lata helikopter - ma się ochotę poszukać wtyczki od projektora i po cichu zakończyć tę multimedialną rewię. Bo ona nic nie wnosi do tego udanego przecież przedstawienia. Zespół Teatru Wybrzeże gra bardzo dobrze, ze zdumieniem przypominamy sobie, że ci sami artyści jak potępieńcy mordowali siebie i nas w przedstawieniach Klaty czy Kani. Są co prawda nieliczne wyjątki - Marcin Czarnik, któremu wyrazistość scenicznej mowy zdaje się jawić jako marginalny problem w uprawianiu zawodu aktora, czy Piotr Jankowski (Aaron), od lat przeżycie aktorskie traktujący jako sprawę, która obchodzi tylko jego, a nie widza.

Nie narzekajmy jednak. Przeszkoda "Tytusa Andronikusa" wzięta. Dokonała tego młoda reżyserka, której warto się przyglądać. A stało się to pod sam koniec dyrekcji Macieja Nowaka w Teatrze Wybrzeże. Dyrektor opuszczający stanowisko swój zmierzch porównał z wyrzuceniem w 1982 roku z Teatru Dramatycznego Gustawa Holoubka, co mogłoby oznaczać, że na Wybrzeżu od roku mamy stan wojenny, o czym nikogo jednak nie poinformowano. "Est tempus locendi, est tempus tacendi" - "jest czas, by mówić, jest czas, by milczeć" - jak mawiali starożytni Rzymianie.

Ale to już całkiem inna historia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji