Artykuły

Porażki polskich reżyserów

Niepowodzenia najsławniejszych polskich reżyserów na zagranicznych scenach zasmucają. W piersi powinni jednak uderzyć się też krytycy, którzy przekonują, że to, co czynią owi artyści, jest wielkie. Twórcy, którzy za granicą dostają łupnia za to samo, za co chwalono ich u nas, wybrali sobie niedobrych przyjaciół. A przysłowie mówi: Boże, broń mnie od przyjaciół, od wrogów obronię się sam - pisze Tomasz Mościcki w Dzienniku.

Mamy pecha tej wiosny. A to skopią naszych na mundialu, a to wybuczą w teatrze. O występach naszej piłkarskiej reprezentacji gazety donosiły niczym o narodowej tragedii. Porażki polskich reżyserów nie były tak widowiskowe, jednak klęska Krystiana Lupy po premierze "Czarodziejskiego fletu" w Wiedniu i Krzysztofa Warlikowskiego, który w Paryżu przejechał się na Glucku, zmuszają do zadumy.

Produkcje naszych mistrzów za granicą często budzą protesty, powodują demonstracyjne opuszczanie sali i pomruki niezadowolenia. A przecież za podobne spektakle w Polsce ci sami reżyserzy są chwaleni.

Ostatnie pasmo klęsk zaczęło się w maju, gdy Krystian Lupa "zawiózł samowar do Tuły", czyli w Theater an der Wien wyreżyserował "Czarodziejski flet". "Publiczność buczała, recenzje prasy austriackiej były nader krytyczne; tytuł w gazecie Kurier brzmiał nawet: Tak nie powinno się tego robić w Wiedniu*. Ale rzecz nie w tym, że spektakl był zbyt nowatorski - przeciwnie. Najbardziej raziły widoczne szwy i dziury wynikające z braku doświadczenia reżysera w teatrze operowym" - napisała w "Polityce" Dorota Szwarcman.

"Grać Mozarta w Wiedniu to jak wystawiać Czechowa w Moskwie - publiczność zna każdy takt na pamięć i czeka ze złośliwą satysfakcją na potknięcia. Przekonała się o tym Królowa Nocy. Kiedy zaśpiewała jedną, fałszywą nutę, cały mój rząd drgnął, a po sali przeszło westchnienie zawodu. Jakby to nie był teatr, ale zawody w skoku o tyczce, podczas których zawodnik strącił poprzeczkę". Z tego fragmentu relacji w "Gazecie Wyborczej" wynika, że wszystkiemu winna jest publiczność, która dorosła zaledwie do Mozarta, nijak zaś do inscenizacji Lupy.

Po berlińskiej premierze "Doktora Faustusa" w 1999 r. ten sam recenzent wybrzydzał na publiczność, która w przedstawieniu Jarzyny nie znalazła ulubionej ponoć przez siebie "krwi i spermy".

Kiedy w 2003 r. w Nicei Krzysztof Warlikowski położył "Sen nocy letniej", wciąż ten sam recenzent pisał: "Gdy tylko któraś z postaci wykonała dwuznaczny gest albo pokazała się naga, publiczność wychodziła całymi rzędami. Do końca dotrwała połowa widowni. Abonamenty - to słowo powtarzało się nazajutrz na spotkaniu z reżyserem, na które mimo tak złego przyjęcia przybyło przeszło stu widzów. Theatre National de Nice opiera swoją działalność na publiczności abonamentowej, która za 50 euro wykupuje fotele na pięć kolejnych premier, często nie zdając sobie sprawy, że jest to - jak w przypadku spektaklu Warlikowskiego - bilet do piekła". Syci rentierzy nie rozumieją, nie dorośli. Ta metoda jest skuteczna i można jej użyć w samoobronie. Warlikowski po porażce "Ifigenii w Taurydzie" w Operze Paryskiej przekonywał: "Trzeba pamiętać, że do Opery Paryskiej chodzi inna publiczność niż do teatrów, na przykład Odeonu. W dodatku odbiór jest kastowy. Parter, na który bilety są bardzo drogie, jest przeciwko, balkony, gdzie bilety są tańsze - za". Wygląda więc na to, że w rozmowie o sztuce i jej odbiorcach wróciliśmy do poziomu filmu "Warszawska premiera" z czasu stalinizmu, w którym to filmie za "Halką" opowiadał się teatralny paradyz, przeciwni jej byli burżuje.

Początek tych klęsk to nie Paryż, Berlin czy Nicea. One zaczynają się na naszych scenach i na łamach gazet. Manifestacje braku profesjonalizmu, lekceważenia struktury dzieła w krajach o wyższej kulturze, z klasą średnią mającą wyrobiony smak i pojęcie o tym, czym dzieło sztuki być powinno, są zwyczajnie źle widziane. To samo tyczy się recenzentów znających materię, o której wydają sądy. Oni stanowić powinni pierwszą linię oporu - testującą warsztatową jakość dzieła. Ta prawidłowość nie dotyczy naszego piśmiennictwa, stąd "Przekrój" po poznańskiej realizacji "Co-si fan tutte" w reżyserii Grzegorza Jarzyny przez niemal wszystkich okrzykniętej artystycznym bublem pisał: "Wielkość debiutanckiego spektaklu operowego Jarzyny polega na obyczajowej i wizualnej śmiałości, zaś biusty licznych statystek są jak trzeba - epickie. (...) Nie jest tak, że Jarzyna objawia się tu jako wielki burzyciel operowej tradycji, porządku i smaku. (...) Bo ani przez moment nie udaje, że jest muzycznym ekspertem. Podśmiewa się z siebie jako profana w świątyni sztuki wysokiej". Rozumowanie artystów jest więc proste: jeśli to, co robimy, tak bardzo się podoba, będziemy robić taki teatr i za granicą.

Jest to rozumowanie samobójcze oparte na błędnym przeświadczeniu, że nic nie zmieniło się od czasów Grotowskiego, Kantora i kilku innych, którzy rozsławili imię polskiej sztuki po całym świecie. W Polsce można pociąć muzykę Mozarta według własnego uznania, ale nie wszędzie spotka się to z aprobatą.

Po paryskiej premierze "Ifigenii..." w reżyserii Warlikowskiego Jacek Marczyński napisał w "Rzeczpospolitej", co jego zdaniem mogło zirytować widzów: "Krzysztof Warlikowski potraktował dzieło Glucka brutalnie, tak jak młodzi reżyserzy w teatrze dramatycznym obchodzą się z tekstami klasyków. Nie mógł, co prawda, dokonać skrótów w partyturze, ale chór i postaci dla niego nieistotne umieścił w teatralnym kanale z orkiestrą". Wygląda więc na to, że protestują, buczą i wychodzą nie źli burżuje, tylko publiczność, która chce poważnego potraktowania. Po Jarzynowym "Doktorze Faustusie" berlińska prasa donosiła: "Dziwne wrażenie sprawia, że w tak poczciwym, konwencjonalnym stylu gry przedstawiono temat walki o pokonanie konwencji artystycznych". Po "Berlińskim Ekspresie", podczas którego w tym roku pokazano obsypaną pochwałami "...córkę Fizdejki" w reżyserii Jana Klaty, jedna z niemieckich gazet donosiła z przekąsem: "Idzie o uprzedzenia, których pełno między Niemcami i Polakami. W tym przedstawieniu najważniejszą rzeczą wydaje się wypróbowanie wszystkich możliwych numerów z magazynu teatralnych pomysłów. Sam rezultat jest i zabawny, tylko zupełnie nieistotny, i trwa to wszystko stanowczo za długo". A słynne "Metro" witane na początku lat 90. w Polsce z nadzieją zrobiło spektakularną klapę na Broadwayu. Choć miało przecież za sobą owacyjne przyjęcie w kraju.

A może to różnica kulturowa sprawia, że Polacy są nierozumiani? Gdyby tak było, uniemożliwiałaby też sukcesy twórców zagranicznych w naszym kraju. Tryumf Lassalle'a w Teatrze Narodowym, popularność teatru litewskiego, a wreszcie tryumf węgierskiej "Mewy" podczas toruńskiego Kontaktu każą sądzić, że bariera kulturowa jest krucha. Pryska, gdy mamy przed sobą dzieło wybitne.

Niepowodzenia najsławniejszych polskich reżyserów na zagranicznych scenach zasmucają. W piersi powinni jednak uderzyć się też krytycy, którzy przekonują, że to, co czynią owi artyści, jest wielkie. Twórcy, którzy za granicą dostają łupnia za to samo, za co chwalono ich u nas, wybrali sobie niedobrych przyjaciół. A przysłowie mówi: Boże, broń mnie od przyjaciół, od wrogów obronię się sam.

Na zdjęciu: "Ifigenia na Taurydzie" w rez. Krzysztofa Warlikowskiego, Opera Paryska 2006 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji