Artykuły

Naczelny kataryniarz

- Kiedy usłyszałem ten instrument, zakochałem się w nim. Kupiłem jedną katarynkę, potem drugą. Wstąpiłem do Europejskiego Stowarzyszenia Kataryniarzy w Niemczech. To jeden z najbardziej zakręconych zawodów, bo w czasie jednej godziny trzeba wykonać kilka tysięcy obrotów korbą - mówi warszawski aktor PRZEMYSŁAW PREDYGIER.

Kielczanin Przemysław Predygier [na zdjęciu], znany aktor i kataryniarz, został przedstawicielem medialnym rzecznika praw dziecka w Warszawie. Telewidzom znany jest z wielu programów dla dzieci oraz satyrycznych. Na odbywające się Święto Kielc przygotował wielką niespodziankę.

Właśnie wrócił pan z mundialu. Jak kibice przeżywali porażkę naszej reprezentacji?

- Zawiodłem się, jak wszyscy. Każdy z nas spodziewał się czegoś więcej po Polakach. Mieliśmy nadzieję, że to będą historyczne mistrzostwa, że drużyna Janasa przerwie złą passę naszej reprezentacji. Ale jako kibic nie mam co narzekać, bo wszystkie mecze oglądałem z wypiekami na twarzy. Byłem też pod ogromnym wrażeniem tego, co działo się na trybunach, na których dominowały barwy biało-czerwone. Wyliczyłem, że zajęliśmy najwięcej sektorów. Niemieckie gazety rozpisywały się, że najlepsze, co pokazali Polacy, to zachowanie kibiców. I to prawda. Podobało mi się, że mimo fatalnej gry naszych, nie było agresji, złości. Widziałem, jak jeden Ekwadorczyk, zaraz po wygranym meczu z nami, przypadkowo wpadł w tłum Polaków. Przerażony, bał się, że coś mu się stanie. A oni zaprosili go do tańca.

Polacy w Niemczech dobrze się bawili?

- To była niekończąca się fiesta "biało-czerwonych". Okupowaliśmy bary, ulice. Niemcy się do tego przyszykowali. Sklepy miały polskie napisy, menu w kartach restauracyjnych miało polskie odnośniki. Sprzedawano nasze flagi, nasze symbole narodowe widoczne były na budynkach mieszkalnych. Tańczyliśmy, śpiewaliśmy, jak na swojskim pikniku. Nie tylko Polacy się dobrze bawili. Szkoci w spódniczkach kąpali się w fontannie. Długonogie brazylijskie piękności. tańczyły na ulicach. Świetnie się zachowywali Amerykanie.

Wróćmy do Polski. Co się stało, że Jacek Fedorowicz i jego autorski program "Dziennik telewizyjny" zniknął z ekranu. Grał pan tam główną rolę.

- Program Fedorowicza pojawiał się od dwunastu lat. Stał się niewygodny ze względów politycznych, już poprzednia ekipa chciała się go pozbyć. Zmieniała godziny emisji, chociaż tak się nie robi kurze znoszącej złote jajka. Fedorowicz miał wysoką oglądalność. Świadczą o tym bloki reklamowe przed i po programie, które trwały do dziesięciu minut. W końcu program zdjęto z anteny. Pojawiały się propozycje z innych stacji, ale zrezygnowaliśmy. Myślę, że Jacek odpocznie kilka miesięcy i będzie myślał przed czymś nowym.

Programy dziecięce, których jest pan też współtwórcą, spotyka podobny los.

- Współtworzyłem "Domowe przedszkole", który było europejskim hitem. Pojawiła się "Jedyneczka", która teraz też jest zdejmowana. Nowa ekipa ma swoją wizję telewizji.

A co z teatrem? W 1994 grał pan w "Sokole Maltańskim", dwa lata później w "Bajce o Jaśku i Diable", "Casanowie" i " Pigmalionie". Co się dzieje teraz?

- Kiedy skończyłem szkołę, współpracowałem z Teatrem Dramatycznym. Ale nastały złe czasy dla kultury, teatry przestały przyjmować artystów na etaty, a jeśli już brały, to tych, którzy mieli plecy. Uciekłem od tego świata. Założyłem własną agencję artystyczną "PePe Art". Współpracowałem z Teatrem na Woli, przygotowywałem programy dla telewizji publicznej. Graliśmy z Pawłem Delągiem, Piotrkiem Szwedesem, Hubertem Urbańskim i Kasią Skrzynecką. Przez trzy lata grałem bioenergoterapeutę w filmie "Na Wspólnej". A ostatnio zagrałem przy boku Daniela Olbrychskiego, w nowym, sześcioodcinkowym serialu nakręconym dla "Dwójki".

Jak to się stało, że został pan rzecznikiem prasowym rzecznika praw dziecka Ewy Sowińskiej?

- Kontakt z Biurem Rzecznika Praw Dziecka miałem od kilku lat, pomagałem przy organizacji różnych konferencji, ogólnopolskiego szczytu w sprawach dzieci, organizowałem Dzień Dziecka w Kancelarii Premiera, wiele imprez charytatywnych, igrzyska polonijne pod patronatem prezydenta Warszawy. Przed dwoma miesiącami poproszono mnie na rozmowę i od czerwca jestem rzecznikiem. Pierwsza sprawa, którą się zajęliśmy, to bezpieczne podwórka. Piszecie w "Echu Dnia" bardzo dużo na ten temat.

Mówi się o panu jako naczelnym kataryniarzu. Skąd zainteresowanie katarynkami?

- Katarynki i kataryniarze zupełnie zniknęli z krajobrazu naszych ulic po drugiej wojnie światowej. W "Kronice Warszawskiej" doszukałem się informacji, że w 1865 roku grało w Warszawie 460 kataryniarzy. Biorąc pod uwagę, że w mieście było wówczas 370 ulic, statystycznie na jedną ulicę przypadało półtora kataryniarza. Grali do tańca, występowali na jarmarkach, zastępowali radio. Kiedy usłyszałem ten instrument, zakochałem się w nim. Kupiłem jedną katarynkę, potem drugą. Wstąpiłem do Europejskiego Stowarzyszenia Kataryniarzy w Niemczech. To jeden z najbardziej zakręconych zawodów, bo w czasie jednej godziny trzeba wykonać kilka tysięcy obrotów korbą.

Współpracował pan z Fundacją Episkopatu Polski w organizowaniu Dnia Papieskiego. Na audiencji generalnej w Watykanie trzy lata temu odbył się pierwszy koncert kataryniarzy. Pan był jego pomysłodawcą?

- Tak. Wykonawcami byli Mała Orkiestra Katarynek Antoniego i Wolfganga Wonlegemutha oraz warszawski kataryniarz Piotr Bot. Graliśmy na pięciu zsynchronizowanych instrumentach, których ustawienie w Auli Pawła VI, w pobliżu tronu papieskiego zajęło ponad dwie godziny. Po audiencji Jan Paweł II nas błogosławił. W najbliższym czasie spróbuję zagrać dla Benedykta XVI.

Dzisiaj [23 czerwca] rozpoczyna się Święto Kielc. Podobno ma pan niespodziankę dla kielczan.

- Zaprosiłem artystów - kataryniarzy z Niemiec i Polski. Będzie oczywiście Mała Orkiestra Katarynek z Hanoweru, które już kiedyś odwiedziły Kielce. Wzbudziły tak wielkie zainteresowanie, że nas po raz kolejny zaproszono. Artystom hanowerskim też Kielce się bardzo podobają, do tego stopnia, że siadają w samochód i te kilka tysięcy kilometrów przejeżdżają. Będą też katarynki z Poznania. I najmłodszy stażem kataryniarz z Kołobrzegu. W sumie siedem instrumentów.

Dziękuję za rozmowę.

* * *

Przemysław Predygier urodził się w Kielcach, w 1967 roku. W Kielcach skończył szkołę podstawową, a potem II Liceum Ogólnokształcące imienia Jana Śniadeckiego. Skończył studia w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Warszawie. Do niedawna był dyrektorem Płockiego Ośrodka Kultury i Sztuki. Grał w "Kilerze", "Bożej podszewce" i "13 posterunku". Znany jest też z występów w satyrycznym "Dzienniku telewizyjnym" autorstwa Jacka Federowicza. Jest dyrektorem Międzynarodowego Festiwalu Kataryniarzy. Lubi pływać - brał udział w rejsach do Indii, Sri Lanki i dookoła Afryki na "Pogorii". Ma dwójkę dzieci - ośmioletniego Antosia i dwunastoletnią córkę Zuzię. Syn chce być piłkarzem, a córka artystką. Żona Ania jest kielczanką. W Kielcach zostawił rodziców, teściów i wielu znajomych.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji