Artykuły

Radek Stępień: Nie czuję się ani pożarty, ani wypluty

- Podczas naszej rozmowy wciąż piję napój energetyczny, a to dlatego, by sprostać wymaganiom, których - mimo zmęczenia - oczekują ode mnie moje ambicje - mówi Radek Stępień, reżyser "Śmierci komiwojażera". Premiera w Teatrze Wybrzeże w sobotę.

Kiedy po raz pierwszy przeczytał pan "Śmierć komiwojażera"?

- W maju tego roku.

Poważnie?

- Wiem, to straszne, wręcz niedopuszczalne, ale dziś w Polsce dramaturgia amerykańska nie jest tak popularna jak kiedyś. Krakowska Akademia Sztuk Teatralnych, w której studiuję darzy większym szacunkiem Tennessee Williamsa...

A Eugene'a O'Neilla mniejszym?

- Prędzej już Tony'ego Kushnera, a to dzięki Warlikowskiemu i jego "Aniołom w Ameryce", które zresztą miały polską premierę w Teatrze Wybrzeże.

Dlaczego zatem nagle sięgnął pan po napisany 70 lat temu dramat Arthura Millera?

- Po przeczytaniu tego tekstu zostałem opętany tematem relacji ojca i synów, tragedii człowieka pożartego przez konflikt marzeń i odpowiedzialności. Dlatego chciałem namówić Teatr Wybrzeże na ten tytuł. Ale zaczęło się od tego, że szukałem materiału, który pozwoliłby mi zmienić mój styl myślenia, styl ukształtowany na takich dramatopisarzach jak choćby Samuel Beckett. On zapoczątkował moje poważne myślenie o teatrze.

Zacnie.

- Dzięki współpracy z Ośrodkiem Praktyk Teatralnych Gardzienice, Greków - można powiedzieć - miałem w małym palcu. W szkole skupiłem się na Szekspirze i Czechowie, a na debiut wybrałem Strindberga. Sięgnąłem po Millera, by poznać te osławione amerykańskie silniki dramaturgiczne, jakże inne od niemieckich, angielskich, inne niż wszystko.

Pana pokolenie, rocznik 1993, nie bardzo chyba nawet wie, co to znaczy "komiwojażer".

- Zdecydowanie. W oryginale tytuł ten brzmi "śmierć sprzedawcy". Już bardziej zrozumiale. A najlepiej gdyby to była "śmierć akwizytora". Jednak tytuł "Śmierć komiwojażera", który do Polski przywędrował w latach 50. tak wpisał się w historię literatury i teatru, że zmieniać go byłoby bez sensu.

Co najmniej bez sensu.

- Można by było to zrobić, tylko po co z tym tytułem walczyć? Tradycja tej sztuki, myślenie o tym, czego możemy się spodziewać, gdy idziemy na "Śmierć komiwojażera" - i konfrontowanie siebie i widza z tymi wyobrażeniami - to o wiele ciekawsze niż siłowanie się na coś nowego, super oryginalnego. Dramat ten przeczytałem jedynie w ramach, nazwijmy to, turystyki literackiej. Miller w ciągu jednej doby napisał pierwszy akt. Ja, w ciągu jednej nocy, przeczytałem ten tekst dwukrotnie. Opętał mnie. Dziś jestem szczęśliwy, że mogę go wystawić.

Zapowiadając spektakl wygłasza pan między innymi takie oto zdanie: "Bohaterowie dramatu Arthura Millera byli pierwszymi ofiarami czegoś, przez co my, żyjący w 2019 roku, zostaliśmy pożarci i wypluci - Willy Loman i jego rodzina to ofiary mitu sukcesu". Pan się czuje pożarty i wypluty?

- Nie czuję się ani pożarty, ani wypluty, a to tylko dlatego, że staram się trzymać na obrzeżach.

Na obrzeżach?

- Praca w teatrze sprawia, że człowiek trochę odstaje od rzeczywistości. To inne realia. Szklana bańka. Ale z rzeczywistością nie można tracić kontaktu. Pochodzę z Pionek, spod Radomia. To mała miejscowość, z której niemal wszyscy wyjeżdżają w poszukiwaniu zarobku. Wielu z nich wraca, złamanych przez marzenie, albo - tak samo złamani - zostają gdzieś, gdzie są obcy. "Śmierć komiwojażera" pozwoliła mi na otwarcie tego tematu, tematu człowieka, który przez marzenie został pożarty i wypluty. Podjęcie tego tematu, zanurzenie się w ten problem, to dla mnie, jako reżysera, sytuacja o wiele ciekawsza niż nierówna walka z licencjonowanym dramatopisarzem.

Pan - to już ustaliliśmy - nie czuje się pożarty. Ani wypluty.

- Przynajmniej na ten moment. Widzę jednak, że za swoje marzenia byłbym w stanie oddać wszystko - i być może kiedyś będę musiał to zrobić. To o tyle niebezpieczne, że żyjemy dziś w Polsce w takim stadium rozwoju kapitalizmu, że rzeczywistość w tekście Millera niewiele się różni od tego, co my tu teraz przeżywamy. Przełomem był dla mnie rok 2011, czas tuż przed maturą. Wielu moich kolegów zaczynało pracę. Mnie też zaczęły dotyczyć kwestie szukania jej, utrzymywania się w zawodzie - wtedy, pamiętam, mocno dyskutowane były na przykład tematy umów śmieciowych, warunków pracy w korporacjach itp., a choć teraz w moich - oddalonych już od "pracy w handlu" - uszach ta dyskusja nieco ucichła, nie znaczy, że cicho o niej na świecie. W książce "24/7. Późny kapitalizm i koniec snu" Jonathan Crary pisze, że kapitalizacji uległ nawet sen. Podczas naszej rozmowy wciąż piję napój energetyczny, a to dlatego, by sprostać wymaganiom, których - mimo zmęczenia - oczekują ode mnie moje ambicje. Nie mogę spać, muszę non stop pracować, gonić za moimi marzeniami! A co dopiero dzieje się z ludźmi, którzy rezygnują ze snu nie pracując nad swoimi marzeniami - wykonują po prostu coś, czego wymaga od nich nie tak wdzięczny zawód jak reżyseria! O tym chciałem opowiedzieć realizując ten tekst.

Dramat Millera, ktoś powiedział, pokazuje, że prędzej czy później zostaniemy rozliczeni z naszych marzeń.

- Do każdego przyjdzie taki moment. A przyjdzie wtedy, kiedy poczujemy się przegrani. To będzie na przykład wtedy, gdy jako reżyser poczuję się wypalony. Rozliczenie wobec siebie. A w relacjach międzyludzkich najważniejsze jest, by naszymi marzeniami nie infekować innych, a przecież to wręcz niemożliwe. Nie da się nie wymuszać na bliskich tego, by nasze priorytety były też ich priorytetami. Rozliczenie z tego będzie szczególnie bolesne. O tym jest dramat Millera. Syn rozlicza z marzeń ojca.

W roli ojca - Mirosław Baka.

- Gdy mi to zaproponowano byłem przerażony! Dla mnie to mityczna postać. Ale nie spróbować pracy z kimś takim - to byłoby tchórzostwo. Na szczęście mityczna postać Mirosław Baka stał się szybko świetnym współpracownikiem, a obserwując go przy budowaniu roli naprawdę dużo się nauczyłem. Tę demitologizację swojej osoby Mirek mi zresztą bardzo ułatwił - od początku graliśmy do wspólnej bramki. Na marginesie, grał w "Śmierci komiwojażera" w Teatrze Wybrzeże w 1992 roku.

Pana jeszcze nie było na świecie. W roli ojca - Jerzy Łapiński.

- Baka zagrał jego syna Biffa, a Jarosław Tyrański (u nas Charley) kreował postać Happy'ego. Minęło całe pokolenie! Może za 30 lat Piotrek Biedroń, który teraz gra Biffa zagra rolę, którą dziś kreuje Baka? Dobiegającego wtedy do osiemdziesiątki Mirka Bakę obsadzimy w "Ostatniej taśmie" Becketta. (śmiech).

Ciekawe co z panem będzie się za te 30 lat? Czy wtedy ktoś już będzie pana rozliczał z marzeń?

- (śmiech) Mam nadzieję, że nie. Kiedy na próbach jesteśmy już bardzo zmęczeni i dostajemy głupawki, wszystkim nam uruchamia się tryb "kilka lat mniej", mnie - czasy gimnazjum. Liczę, że będzie tak do końca. Nie zestarzeć się, mimo upływu lat. Marzyć bez końca.

Padło tu wiele pięknych nazwisk: Czechow, Strindberg. Mistrzowie. Potrzebuje pan ich?

- Skądś trzeba brać ten płomień. Reżyser to nie jest tylko technik.

Czasem wizjoner.

- Wolałbym określenie - diagnosta. Muszę badać, co ludziom opowiedzieć. I po co.

---

Premiera: 2 marca na scenie Stara Apteka w Teatrze Wybrzeże. Kolejne spektakle: 3, 5, 6, 7, 12, 13 i 14 marca.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji