Artykuły

Z TEATRU

(TEATR NARODOWY: "Wielki człowiek do małych interesów", Aleksandra Fredry - inscenizacja p. Aleksandra Zelwerowicza - dekoracje i kostjumy p. T. Roszkowskiej i p. W. Ujejskiego.)

Kiedy Fredro napisał "Wielkiego człowieka do małych interesów"? Jeżeli przyjmiemy, że Karol z tej sztuki, "porucznik ułanów" "dzielnie bił się" np. w wojnie austrjacko - włoskiej 1966 r. - ' data powstania komedji przypadnie na lata 1867 - 1870. - Inscenizacja, którą obecnie oglądamy w teatrze Narodowym, cofnęła Jemialkiewicza o jakieś 20 lat wstecz. Kostiumy, zaczerpnięte z żurnali roku 1850 mniej więcej fraczek Leona przypomina jeszcze wcześniejsze czasy. P. Zelwerowicz, reżyser sztuki, musiał mieć jakiś cel artystyczny w tern przesunięciu epoki. Interesująceby było posłuchać jego argumentów. Możeby nas przekonał, że komedja na tern dobrze wychodzi. Bez tej dyskusji wydaje nam się, że raczej kłóci się z Interesami Fredry: Jenialkiewicz w dobrej połowie swojej zawartości jest produktem modnego wówczas pozytywizmu, - "pracy organicznej", która padła na mózg parafialnej wielkości. W surdutach popowstaniowych cała ta część satyry wyglądałaby naturalniej, niż w kostiumologii czasów romantycznych. W każdym razie, jeżeliby jakieś expose inscenizatora skorygowało nasze racje w tym wzglę dzie, to wątpię, czy ustąpilibyśmy na innym punkcie: Trudno pojąć dlaczego biedermeyer kostjumów jest tak karykaturalny?

Poubierano w "Wielkim człowieku" aktorów tak, że żaden z mężczyzn nie ma naturalnej ludzkiej figury. Czy ma to oznaczać, że dziś nie możemy już na świat "Wielkiego człowieka" patrzeć inaczej, jak tylko na groteskę? Jeśli tak, to zachodzi jakieś nieporozumienie. Komedja jest realistyczna od "a" do "z". Realistyczna i realna. Lewe skrzydło komiki (Karol i Dolski) ocierają się o krotochwilę, ale Leon i Matylda utrzymują dobrze prawdę psychologiczną. Sam zaś Jenialkiewicz, mimo całą śmieszność - jest nietylko prawdą żywą, ale nawet prawdą ostrzegawczą. Figurą aktualną był nietylko przed 1970 r., ale, niestety, jest nią i dzisiaj. Niech nam się nie zdaje, że Jenialkiewicz zamarł - o tej samej godzinie, kiedy "Wielkiego człowieka" grają w teatrze, tysiące Jenialkiewiczów przewodniczą jakimś zebra niom, posiedzeniom, komisjom, organizują jakieś wybory do jakichś instytucji, reformują i konspirują. Rzadko o irmy typ komedjowy, któryby był tak nieśmiertelnie aktualny i tak zawsze prawdziwy. Każda groteska tylko niepotrzebnie pomniejsza tę realistykę. W grę, w zestrojenie całości włożono wiele starania. Znać, że usilnie pracowano nad znalezieniem właściwego tonu, nad ożywieniem tych scen, w których niema pana Ambrożego i które przez to tracą najcenniejszy element sztuki. Udawało się to w niektórych fragmentach, jak np. w finale aktu trzeciego, ale naogół "Wielki człowiek" wykazał znowu, że gdzieś się zapodziała rasa amantów - i amantek. Starają się mieć temperament, ale co innego jest temperament, wyciągany za włosy przez reżysera na próbach, a co innego ta wrodzona fantazja, ten osobisty ogień, od którego się cieplej sztuce robi. Pracują ci młodzi rzetelnie, są inteligentni, ale nie mają tej mięsistości tonu, którym tak niedawno jeszcze Jerzy Leszczyński nam imponował, gdy się we Fredrze pokazywał. Dlatego też obok udatnego wysiłku p. Smosarskiej najobronniejszą ręką wyszedł p. Sawan, bo grał sensata i znalazł bardzo szczęśliwe dla Leona akcenty. Zelwerowicz wziął Jenialkiewicza w spadku po arcymistrzu w tej roli: Frenklu. Frenkiel grał pana Ambrożego z przedziwną - zdawałoby się - wiarą w tego uroczystego cymbała. Był ucieleśnieniem nadętej powagi, solenności i wszechwiedzy. Zelwerowicz podsuwa mu rysy dobroduszności, z którą harmonizuje i zewnętrzny wygląd raczej Pickwickowski. Frenkiel trzymał posiać w rygorze typu komediowego, - Zelwerowicz przesuwa ją raczej ku farsie. Dolskim, tym Albinem "Wielkiego człowieka" był p. Maszyński. Rola na obszar i na znaczenie równa Jenialkiewiczowi, gdy się zważy, że dla Dolskiego powstał w komedji ten akt IV, fastrygą raczej przyszyty do całości, ale farsa nad farsami, gdy ją się weźmie, jako jednoaktówkę, wplecioną w akcję "Wielkiego człowieka". Nie trzeba się nad tern rozwodzić, że znakomity artysta wydobył z tego aktu maksimum humoru, tem cenniejszego, że nie przeszarżowanego. Tak samo to wielkie opowiadanie z aktu ostatniego godne oklasku za oklaskiem. P. Grabowski juz za wejście dostał brawo. Publiczność warszawska z góry wie, że gdy on na scenę wchodzi, to będzie zabawa. P. Łapiński, ucharakteryzowany na szlagona-ormianina miał niezupełnie dobrze postawioną rolę. Ten pan Antoni zjawia się w chwili, kiedy Dolski nie ma już ani ćwierci minuty czasu na rozmowę. Komizm sytuacji jest tem większy, im Antoni jest nudniejszy, marudniejszy i bardziej flegmatyczny. Temperamentowy ton p. Łapińskiego nie rozwlekał Dolskiemu wizyty, o co idzie - lecz raczej ją skracał. Samo założenie tej sceny prosi się o figurę mantyki, może nawet ramola. Parę Karola i Anieli z wdziękiem oddali, pp.: Barszczewska i Pawłowski, - p. Fritsche dał dużo ciepła staruszkowi Ignacemu (faworytowi autora), pp. Małkowski i Hajduga uzupełniali ensemble w rolach Marcina i Telembeckiego. Publiczność bawiła się szczerze - i coraz szczerzej z aktu na akt.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji