Paweł Binkowski. Ahoj, przygodo!
- Niedawno sobie uświadomiłem, że dopiero od trzech lat obserwuję, jak zmieniają się pory roku, jak przechodzą jedne w drugie. I jestem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi - mówi Paweł Binkowski, aktor Teatru Nowego w Poznaniu.
Mało Cię w teatrze.
- Bo już nie ta kondycja, trudniej zapamiętać tekst - zwłaszcza gdy go tyle, ile miałem w "Śnie srebrnym Salomei". Lata robią swoje, nie ma co ukrywać.
Ostatnia rola, w jakiej bym sobie jednak Ciebie wyobrażała, to Wojski w "Panu Tadeuszu".
- A to przypadek. Mikołaj Grabowski zobaczył, jak się męczę jako Chrzciciel, więc zaproponował mi przeczytanie czegoś innego. Od razu poczułem ten tekst, tę postać. To był właśnie Wojski. I tak zostało.
No i niewiele tekstu...
- Roli nie buduje się tylko gadaniem. Ja mogę w ogóle nic nie mówić, tylko stać.
A teatr w Twoim życiu to skąd?
- Bo ja od dziecka grałem.
W szkole?
- Bardziej w domu. Robiłem z krzeseł teatr lalkowy... Wymyślałem ciągle jakieś sytuacje. A potem przyszedł czas skarbów, map, "Pana Samochodzika", to wszystko działało na wyobraźnię. Ale po podstawówce poszedłem do Technikum Elektrycznego. Tam polonistka, Grażyna Sobczyk, namówiła mnie na recytowanie wierszy, a potem na udziały w konkursach i chyba wtedy to aktorstwo się we mnie obudziło. Ona sama chciała, żebym zdawał na polonistykę, i dwa lata przygotowywała mnie do tego...
I co?
- Nic. Teatr już za mocno we mnie siedział. Pojechałem do Łodzi. Nie dostałem się, a ponieważ grałem na perkusji, zacząłem zarabiać na dancingach. Na szczęście z teatru nie zrezygnowałem i rok później zdawałem do Krakowa. Znowu byłem pod kreską, ale poradzono mi, żebym składał papiery do Wrocławia, bo akurat tam otwierano szkołę i - jak mi mówiono - "miałem duże szanse". A że Anna Polony w tramwaju powiedziała mi jeszcze: "Pan powinien się dostać!", no to pojechałem. Po drugim etapie usłyszałem od Igora Przegrodzkiego, że zdałem...
Przestałeś wtedy grać na bębnach?
- Nie, na pierwszym roku założyłem zespół, ale też bardzo przykładałem się do studiów.
A po nich wyjechałeś do Białegostoku.
- Na czwartym roku Igor Przegrodzki, dyrektor Teatru Polskiego we Wrocławiu i nasz dziekan, zaproponował mi i trzem moim kolegom angaż. Poszedłem do teatru, popatrzyłem na wiszące w foyer zdjęcia i wyszło mi, że za bardzo nie pogram, bo młodych aktorów jest dziewiętnastu. W tym samym czasie Małgosia, moja żona, zdawała na Wydział Lalkarski do Białegostoku. Dostała się, powiedziałem o tym Przegrodzkiemu, zrozumiał i polecił mnie dyrektorowi tamtejszego teatru, Tadeuszowi Aleksandrowiczowi. To był dobry czas - bardzo dużo grałem. Po trzech latach zacząłem myśleć o Łodzi, ale wtedy przyjechał do Białegostoku Jerzy Satanowski - kolejna bardzo ważna postać w moim życiu - i kiedy okazało się, że znam nuty, śpiewam, mam opanowaną perkusję i gitarę, to obsadził mnie w spektaklu o Stachurze, a po roku zadzwonił, że zaprasza mnie do Poznania, bo w Teatrze Nowym ma robić "Decadance". I tak tu się znalazłem.
Bardzo dużo grałeś przez te wszystkie lata...
- Po 25 przedstawień w miesiącu. Ale zdarzył się "Król Lear"... Tadeusz Łomnicki chciał, żebym był Błaznem. Zmarł podczas próby, a we mnie coś pękło i się przewartościowało, taka smuga. Całe dni poza domem, bo rano próba, potem reklamy, wieczorem spektakl. I życia tak mało.
I teraz masz sześć-osiem przedstawień.
- I jest dobrze. Nic mnie nie boli między łopatkami... Bo stres z wiekiem jest coraz większy. I nie pojawia się dopiero w garderobie. Już w samochodzie, bo czy dojedziesz, a jeśli się spóźnisz, to... itd. Teraz znowu odczuwam przyjemność. Mam też inaczej życie zorganizowane: nie jeżdżę w sprawie reklam po całym Poznaniu, bo od ośmiu lat wszystko nagrywam w swoim domowym studiu.
No właśnie: Ty - człowiek o tak wielu aktywnościach, ciągle w biegu, miejski - przeprowadziłeś się na wieś. Trudno uwierzyć.
- Mój dziadek od strony mamy - jak to mi opowiadała, bo sam krótko go znałem; umarł, kiedy miałem trzy lata - z wiekiem coraz mniej rozmawiał z ludźmi.
Masz to samo?
- Myślę, że tak... Zwolniłem trochę tempo tego mojego pędzącego życia, potrzebuję ciszy, spokoju. I im bardziej się w tym zanurzam, tym mniej chce mi się jeździć do Poznania. Wykańcza mnie już sama konieczność przebicia się przez korki, a potem po wielekroć odbywane rozmowy z mnóstwem osób na różne tematy... Nie mam chyba na to siły. Poza tym w dzieciństwie też mieszkałem w domu jednorodzinnym, pełnym tajemnic, z ogrodem, a więc zawsze tam było "ahoj, przygodo!", bo łąki, strumień, maliny... I to "ahoj, przygodo!" teraz powróciło. Bo jest rower, skręcam na nim w polną drogę i już jestem w innym świecie, gdzie piękne widoki, niezwykłe drzewa, słońce, ptaki. Niedawno sobie uświadomiłem, że dopiero od trzech lat obserwuję, jak zmieniają się pory roku, jak przechodzą jedne w drugie. I jestem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi: pracuję w świetnym teatrze, rano przez godzinę nagrywam w swoim studiu reklamy, potem jadę na zakupy, bo bardzo lubię gotować i szaleję w kuchni, jeśli zdarzy mi się dzień wolny. Znalazłem teraz czas na mnóstwo rzeczy.
Wspomniałeś o ptakach. W Twoim domu wisi pełno ich zdjęć. To nowa pasja?
- Ja je zrobiłem. I to też jest powrót do tego, co miałem w dzieciństwie. Mój ojciec chciał ze mnie zrobić myśliwego, zapisał mnie do klubu strzeleckiego. Nie lubiłem strzelać, ale w jakimś konkursie wygrałem czeski album z ptakami. Tak się nim zachwyciłem, że porwałem ojcu lornetkę i pognałem na pola. Teraz to wróciło. Jak się tutaj przeprowadziliśmy, bardzo mnie denerwowało, że widzę i słyszę ptaki, ale ich nie znam. Wróciłem do albumów, kupiłem lornetki, znowu zacząłem się im przyglądać. Próbowałem zapamiętywać specyficzne szczegóły, ale nim dobiegłem do atlasu, już je zapominałem.
I stąd fotografowanie?
- No tak. Chciałem mieć więcej wspomnień. Poza tym same ptaki inaczej wyglądają w zależności od natężenia światła. I chciałem mieć dowód, że się nie mylę, że rzeczywiście naliczyłem w okolicy 78 gatunków. Bardzo mnie to wciągnęło. Kiedyś tu wisiały plakaty, grafiki, a teraz te zdjęcia.
A wiesz, że oczy Ci błyszczą, kiedy o tym mówisz? Czy tak samo reagujesz na stare mapy, których - jak wiem - jesteś fanem?
- Wtedy znikam. Nie ma mnie.
Skąd ta miłość?
- Jules Verne.
Znowu dzieciństwo.
- Siostra była starsza o cztery lata, w domu mieliśmy pełno książek, czytałem to wszystko, co ona, czasami przesadzając, jak chociażby z "Ulissesem" w ósmej klasie... Niektóre gdzieś poznikały i teraz kupuję gdzie się da te stare wydania, wracam do nich. O, zobacz: "Osobliwe przygody Dyla Sowizdrzała"... kompletnie zaczytane. Dzieciństwo... Okazuje się, że jest ciągle ważne.
***
Paweł Binkowski - ur. 1958 r. w Radomsku, aktor, lektor i prezenter tv. W 1983 r. ukończył PWST we Wrocławiu, po studiach związał się z Teatrem Dramatycznym w Białymstoku, od 1987 r. pracuje w Teatrze Nowym w Poznaniu. W 2013 odznaczony medalem "Zasłużony dla Kultury Polskiej".