Artykuły

Teatr wynika z publiczności

Konferencja prasowa Erwina Axera

Dziennikarz: Widział pan "Arkusz"? Tak wygląda.

Erwin Axer: To jest jakiś dodatek?

Dziennikarz: Nie, to samodzielne pismo, wydajemy je co miesiąc już od 1991 roku. Tam będzie m. in. rozmowa z Panem

Erwin Axer: No tak, jak się siedzi w tej Warszawie, to się mało wie.

Eugeniusz Korin: Może na początek ja powiem kilka słów. Jako dyrektor teatru muszę myśleć o tym, żeby zaprosić najciekawszych reżyserów, którzy budują image teatru. O panu profesorze myślałem od dawna, ale długo nie czułem się na siłach, żeby do pana profesora się zwrócić. Zrobiłem to około trzech lat temu. Rozmowy były mozolne, ale zawsze życzliwe. Jestem bardzo wdzięczny, ze profesor zaszalał, wybrał sztukę wieloobsadową, bo zaczął od małoobsadowych sztuk. A ja z różnych względów chciałem, żeby członkowie mojego zespołu artystycznego w liczniejszym gronie spotkali się z prof. Axerem. Omawialiśmy różne dramaty i nagle pojawił się "Androkles i lew". Pan profesor tak rzucił tytuł, ja nie znałem tej sztuki. Później zrozumiałem, że musi być nowe tłumaczenie, więc zwróciłem się do pana Staszka Barańczaka, z którym nasz teatr i ja osobiście współpracujemy od paru lat. Zrobił to wspaniale, zresztą jak zawsze. Przy realizacji spektaklu współpracują Andrzej Kurylewicz jako kompozytor, Ewa Wycichowska jako choreograf i Ewa Starowieyska jako scenograf. I ostatnia rzecz - myślę, że dla Teatru Nowego, który jest teatrem współczesnym, który korzysta z dobrych tekstów i reżyserów, którzy rozumieją, co znaczy słowo w komunikacji międzyludzkiej, teatralnej i co znaczy myśl ludzka mówiona przez aktorów, dla takiego teatru pozyskanie prof. Axera jest rzeczą trudną do przecenienia.

Axer: Mnie się wszystko podobało, co o mnie mówił dyrektor Korin, z wyjątkiem tego, że on mnie nazywa profesorem.

Korin: Ale my się spotkaliśmy w szkole teatralnej. Pan profesor był przecież moim profesorem.

Axer: Tak, ale we Lwowie mówili, że jak na kogoś mówią profesor, to znaczy że on nic poza tym nie umie - w teatrze oczywiście, tylko w teatrze.

Dziennikarz: Tak jak prof. Korzeniewski?

Axer: Korzeniewski był przede wszystkim profesorem. To co innego. On był rzeczywistym profesorem, a ja nie. Po prostu w PRL-u nie można było zapłacić nauczycielom w szkole teatralnej jeśli nie mieli tytułu profesora. Podczas spotkań z profesorem Tatarkiewiczem strasznie się wstydziłem: on był profesorem i ja byłem profesorem.

Korin: Pan profesor słynie z tego, że zna mnóstwo gawęd, historyjek, przypowiastek...

Axer: Aktorów muszę bawić!

Dziennikarz: W którym roku była pierwsza realizacja "Androklesa"?

Axer: We Współczesnym, w 1964 roku. Kiedy wyjechałem do Rosji, zabrałem tekst sztuki przypadkowo. Tam wydawało nu się, że to jest aktualna rzecz. Jak przyjechałem do Polski, to wydało mi się z kolei, że nie jest aktualna. A parę dni po premierze wezwali mnie do ministra i obsztorcowali - poczuli się osobiście obrażeni, wtedy zrozumiałem, że jednak jest aktualna.

Dziennikarz: Jakie były losy teatralne tego spektaklu w Teatrze Współczesnym?

Axer: Przedstawienie miało olbrzymie powodzenie. "Androkles i lew" jest wyjątkowy: łączy elementy bajki i farsy z walorami intelektualnymi. Jeszcze inny z moich profesorów, Esmanowski się nazywał, mówił, że to jest wielokondygnacyjny utwór. Prawie wszystkie utwory Szekspira są tak wielokondygnacyjne, tzn. że dla jednych ludzi "Hamlet" jest powieścią detektywistyczno- awanturniczą, a dla innych jest sprawą filozoficznych rozstrzygnięć. "Androkles i lew" to jest jedna z dwóch, trzech sztuk Shawa, które pozostały, bo Shaw się bardzo szybko zestarzał.

Dziennikarz: Jak pan zareagował na propozycję złożoną przez dyrektora Korina?

Axer: Wahałem się ze względu na wiek i wygody, jakąś książeczkę wtedy pisałem i nie bardzo chciałem... Reżyseria to właściwie nie jest zawód, który się jeszcze w tym wieku uprawia. Był taki Szwed przed Bergmanem, który tak długo reżyserował i jeszcze ktoś, a ja się zastanawiałem, czy im w głowie jeszcze się coś rusza, czy nie. Nie wiedziałem, czy mam na to siły fizyczne. Ale sił zwyczajnie przybywa w miarę roboty - tak już jest w tej pracy. Przyjechałem do Poznania, obejrzałem parę przedstawień. Zobaczyłem, że to jest prawdziwy teatr, że on ma zespół i co najważniejsze, że ma publiczność. Nie wiem, czy państwo jeżdżą po Polsce i wiedzą, co się dzieje. Są teatry, które grają dwa razy w tygodniu albo grają tylko rano. Czasem przyjeżdżają do mnie koledzy i skarżą się, że nie mają w ogóle publiczności. Są tego różne przyczyny, niekoniecznie zawinione przez teatr. Wracając do Poznania - kiedyś widziałem tu jedno przedstawienie mojego studenta Wiśniewskiego. To była "Balladyna". I to jest moim zdaniem jego najlepsze przedstawienie, bo nie ma w nim jeszcze Kantora. Bardzo go namawiałem, żeby poszedł drogą reżyserowania klasyki polskiej na swój sposób, bo on był grafikiem z własnym spojrzeniem. Ale on tak zakochał się w

Kantorze, że Kantor go, moim zdaniem, zjadł. No i niedawno kolejna wizyta w Poznaniu u Pana Dyrektora, po której stwierdziłem, że warto zaryzykować. Czy słusznie zrobiłem, to się okaże.

Dziennikarz: A jak pan poznawał zespół aktorski Teatru Nowego?

Axer: Najpierw przypatrywałem się z daleka i "na nosa", jakieś omyłki zrobiłem. Korin mi opowiadał o tym, jak się pracuje w teatrze, w którym jest cezar, krasnoludek i jakiś olbrzym

Korin: Bardzo szokująco wyglądało obsadzanie ról. Prof. Axer robił to mniej więcej tak: z jednej strony leżała lista postaci, z drugiej lista aktorów mojego zespołu. Profesor pytał, czy ma pan w swoim zespole... i tu padało wielkie nazwisko z podręczników historii teatru...

Axer: No tak: kilkadziesiąt lat temu jeszcze we Współczesnym mówiliśmy że łatwiej obsadzić sztukę nieboszczykami. W ten sposób wiadomo, jakiego typu aktorstwa szukać.

Korin: A potem żeby zupełnie mnie zdeprymować i pognębić, profesor mówił np. tak: a u mnie w 1964 roku grał - i tu padało wspaniałe nazwisko - i on tę rolę grał źle. Ma Pan kogoś, kto by to lepiej zrobił?

Axer: Tylko proszę nie myśleć, że ja tę sztukę wyreżyseruję teraz lepiej. Jak człowiek robi tę samą rzecz po latach, to widzi, ilu spraw wtedy nie rozumiał. Tam grał Tadziu Fijewski. Uważam go za wielkiego aktora - na równi z Tadziem Łomnickim, choć w tej chwili legenda Łomnickiego jest bardzo mocna, a Fijewski jest zapomniany. Był wielkim aktorem, oczywiście nie dla filmu, bo zepsuł sobie opinię tym, że u Janka Rybkowskiego dla pieniędzy coś zrobił. Natomiast w teatrze grywał tak zwany intelektualny repertuar. Próbowałem go kiedyś rozgryźć i pisać o nim, ale rzuciłem książkę w połowie, bo nie umiałem sobie z ty m poradzić. Wracając do poznańskiego zespołu, z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że to jest zespół zainteresowany, posłuszny, a jednak samodzielny. To nie znaczy, że nie słuchają, tylko chcą wiedzieć dlaczego, albo pokazują coś własnego - bardzo przyjemnie się z nimi pracuje.

Dziennikarz: Czy "Androkles" jest, pana zdaniem, aktualny?

Axer: Nie byłby klasyczną sztuką, gdyby nie zahaczał o współczesność. Wydaje mi się tylko, że zmieniają się proporcje. Jeżeli mam być szczery, to ja dopiero teraz rozumiem, dlaczego "Androkles" spodobał mi się akurat w Leningradzie. Zetknąłem się tam z czymś, czego nie znałem. Tam teatr miał rangę o trzy klasy wyższą niż w Polsce i był na osobnych prawach. Zaprzyjaźniłem się tam z Georgijem Towstonogowem, który był wybitnym człowiekiem teatru. On nawet nie był w partii, ale miał dobrą pozycję. I w tym teatrze ni stąd ni zowąd zetknąłem się z "takimi" ludźmi: jeden Żukow, pił wódkę z aktorami w garderobie i podpisywał się na ścianie. Innym razem przyszedł Romanow, sekretarz (do Towstonogowa mówił "ty", a Towstonogow mówił do niego "towarzyszu"). Był znany z tego, że potłukł wszystkie zastawy Romanowów. Na ślub córki zdaje się wypożyczył sobie z Ermitażu Romanowych porcelanę, którą Katarzyna dostała z Francji. No trudno. To byli srodzy ludzie, ale do "małp aktorskich" mieli taki dobroduszny, towarzyski stosunek. Towstonogow miał w tym czasie kolosalne przykrości, bo wystawił sztukę Gribojedowa i dał motto z Puszkina: "Co za nieszczęście być młodym, utalentowanym, pełnym woli działania i urodzić się w Rosji". Potwornie go ochrzanili, o mały włos nie wyrzucili, o czym ja nie miałem zielonego pojęcia, nie chcieli mnie niepokoić. I ten z biura politycznego przyszedł na moją próbę, obejrzał, dał błogosławieństwo, tylko na koniec po rosyjsku zapytał: No paczemu etot Gitlier dzierżat ruki na rodnych czastiach? Ja się speszyłem i mówię: No patamu, szto etot Gitler tak dzierżał ruki". A jemu nagle twarz się zmieniła, popatrzył na mnie martwym wzrokiem i powiedział: "No sowietskij zritiel (widz) etomu nie priwyk i priwykat' nie dożen". Odwrócił się i poszedł. Zapytałem Towstogonowa, co teraz będzie, a on mi wytłumaczył, ze polityczny musiał tak powiedzieć, ponieważ jeśli ktoś to zaczepi, to on powie, że "ja swoje Towstogonowi mówił". W Polsce tak się ich nie bali, nasi polityczni rzadziej do teatru chodzili. Przecież Gomułka ani razu nie był w teatrze - posyłał żonę, która donosiła.

Dziennikarz: Ale Kliszko chodził.

Axer: Musiałbym zwołać specjalną konferencję, żeby opowiedzieć swoje przygody z Kliszką. Przed wojną Kliszko był korepetytorem Kazia Rudzkiego. On był biednym korepetytorem, a Kazio Rudzki - bogatym człowiekiem, bo oni mieli fabrykę płyt gramofonowych i instrumentów muzycznych dla wojska. Jak Kliszkę wsadzili do kryminału i wypuścili, to Rudzki przyszedł do mnie i mówi: "Tan Kliszko taki biedny... Słuchaj, daj mu jakieś bilety!". Oj, co ja miałem z Kliszką za przygody! On był nienormalny: raz przychylny, a raz nie. Pewnego dnia mnie wezwał i powiedział, że ja nie mogę reżyserować w Niemczech. Miałem straszne długi i zależało mi na podróży do Niemiec i dla sławy, i dla pieniędzy, bo dyrektor teatru bardzo mało zarabiał.

Korin: nic się niestety nie zmieniło.

Axer: Kliszko mnie wezwał, drugi siedział obok niego i mówi, że Niemcy chcą nam odebrać pół Polski. Nie wiedziałem jak zareagować, więc mówię: "Gwarantuję, że dyrektor teatru nie chce ani kawałeczka". Kliszko zrobił się czerwony, wstał i mówi: "Dwóch sekretarzy z wami rozmawia!" - że żarty sobie wyprasza. Mnie też krew uderzyła do głowy, bo po tylu wywiadach, zapowiedziach przyjazdu i obietnicach, to byłaby kompromitacja, więc miałem tylko siłę powiedzieć: "Decydujcie!". A ten mówi: nie chcemy decydować, chcemy was przekonać!". Tu przebrała się miarka. Wstałem, powiedziałem: "Toście mnie nie przekonali!" i poszedłem. A on za mną krzyczał: "Historia nas rozsądzi!". Przestraszyłem się, że mam do czynienia z wariatem, ale w końcu pojechałem. Miałem przeróżne historie w tamtych czasach. Organizowałem wtedy jedną premierę oficjalną z listą gości, a przedtem robiłem próbę generalną i zapraszałem swoich gości. I w ten sposób miałem prawdziwą premierę, bo jak przyszedł taki Kliszko, to reszta patrzyła nie na scenę, tylko na jego reakcje, a on zupełnie nie miał poczucia humoru. Po "Androklesie i lwie" obrazili się na mnie, bo uważali, że to o nich jest farsa. Jest to sztuka o rónych sprawach: o odmienności, obcości, tzn. o niechęci społeczeństwa do wszystkich ludzi, którzy są trochę inni. Klasy rządzące w Anglii i pewna części burżuazji w Polsce uważała Shawa za żartownisia. Zarzucano mu, że on nie ma do powiedzenia nic pozytywnego. W rzeczywistości Shaw był moralistą z ducha protestantyzmu. Przy olbrzymim poczuciu humoru, był strasznie niewyrozumiały. Nienawidził próżniaków, miał niechęć do różnych rzeczy nieszkodliwych, do ludzi spędzających zbyt wiele czasu na rozrywkach - tak jak purytanie. Bardzo podniósł pozycję społeczną aktorek. Mówił, że aktorki są to ciężko pracujące kobiety zasługujące na najwyższy szacunek. Krótko mówiąc: "Androkles i lew" to jest sztuka zabawna, a pod spodem zacięta.

Dziennikarz: Jak pan ocenia aktualną kondycję polskiego teatru w ogóle?

Axer: Patrzę na to od strony socjologicznej. Punktem chorym jest w tej chwili sprawa publiczności, a nie teatru. Teatr wynika z publiczności, a nie publiczność z teatru. Uważam, że to widz wychowuje teatr. Nie ma dobrego teatru, który by wyrósł na glebie kiepskich widzów. Tak jak nie może być wielkiej orkiestry symfonicznej bez fachowych słuchaczy. Publiczność jest utalentowana, nieutalentowana, świadoma tego, czego chce, nieświadoma. W Polsce społeczeństwo od 1939 roku ulega destrukcji i zmiany są olbrzymie. Z Poznaniem mam mało doświadczeń, ale jedno wydarzenie z roku 1947 głęboko utkwiło mi w pamięci. Byłem w Teatrze Polskim ze sztuką pt. "Szklana menażeria" i wtedy odniosłem bardzo silne wrażenie wielkiego porządku, który panuje w Poznaniu. Stałem za kulisami po przeciwnej stronie niż inspicjent i oglądałem sztukę. Byłem bardzo młody, lubiłem te cuda, które stworzyłem. Potem przestałem chodzić często na przedstawienia. Chodzę mniej niż powinien reżyser. I tam Zosia Mrozowska grała dziewczynę z kompleksami, a Jurek Duszyński amerykańskiego chłopca. W pewnym momencie on ją całuje, ale po tym pocałunku następuje obopólna niepewność: i on nigdy się z taką reakcją nie spotkał, dla niej to przeżycie jest tak silne, że jest wstrząśnięta i zastyga w ruchu. Chłopak wyjmuje papierosa, zapala. I ja nagle, z przerażeniem zauważam ruch po stronie inspicjenta, widzę, że strażak wsadza na głowę hełm, wchodzi na scenę, podchodzi do Jurka Duszyńskiego - Jurek blady jak ściana - strażak wyjmuje mu z ust papierosa, grozi palcem i spokojnie odmaszerowuje w swoją stronę. Na widowni cisza, tylko charakterystyczny jeden śmieszek - to jest cały Poznań, dyscyplina pełna. Aktorzy stali bez ruchu jeszcze jakieś pół minuty i potem zaczęli grać. Po przedstawieniu podszedł do mnie brygadier przeprosić i powiedział, że tego strażaka gonili aż do Placu Wolności. On musiał być wychowany jeszcze przez Niemców. Jak przyjeżdża się do Poznania z Warszawy, to widać różnice w architekturze. Podobają mi się bardzo Jeżyce, które dotąd znałem z powieści Małgorzaty Musierowicz - wszystkie przeczytałem, większość po dwa razy i bardzo wysoko cenię. Widok starego Poznania po Warszawie to jest wstrząs. Mój przyjaciel Jurek Kreczmar twierdził, że połowa zdziczenia w Warszawie, to brak architektury. Jestem z Galicji, z Austrii, dla mnie Kraków jest swojski, a Poznań jest inny, ale bardzo mi się tu podoba. Może dlatego łatwiej jest publiczność tutaj stworzyć albo ona nadal w naturalny sposób tutaj istnieje.

Dziennikarz: Czy jest coś, co zdecydowanie różni realizację sztuki, którą pan teraz przygotowuje od tej sprzed lat?

Axer: Po tylu latach zawsze się coś różni. Należę do tych reżyserów, którzy są wierni linii teatru, który uprawiali od wczesnych lat. Nie goniłem za każdą nową sprawą, tym bardziej, że zauważyłem, że ci koledzy, którzy gonili, zawsze się spóźniają. Typ reżyserii, który uprawiam, polega na czytaniu sztuki. A po 30 latach sztukę czytam inaczej. Schemat inscenizacji jest podany przez Shawa. Jak każdy dobry pisarz teatralny, Shaw był wybitnym aktorem - w głowie, choć wcale nie musiał grać. Tak jak Mozart nie musiał grać na wszystkich instrumentach, ale każdy instrument miał przecież w uchu. Obawiam się, że teraz przedstawienie będzie o cień poważniejsze niż wtedy. Czechowicz grał Ferroviusa - szalenie zabawnie, skutecznie dla publiczności, ale niedobrze z punktu widzenia sztuki. Przyznam się, że zrealizowałem to przedstawienie jeszcze raz, w tajemnicy, w Holandii. Bardzo szybko, w trzy tygodnie. Brakowało mi Ferroviusa. Dali mi Murzyna, średniego aktora, ale on to świetnie zagrał, ponieważ umiał z człowieka pobożnego w mgnieniu oka zamienić się w dzikusa i szaleńca. U Słowianina to jest trudne, a on to miał we krwi. Widowiskowy jest też numer z lwem - wszystko tu zależy od chłopców i Ewy Wycichowskiej - ona jest bardzo utalentowana. Żebym miał ją cały czas przy sobie to ho! ho! - zrobiłbym prawdziwą karierę reżyserską!

Korin: Najwyższy czas, żeby podziękować Oficynie Wydawniczej za pomoc.

Axer: Z podziwem patrzyłem na to, bo widzę, jak w Warszawie walczą o fundusze - tylko Narodowy ma ogromne pieniądze, bo nazywa się Narodowy.

Dziennikarz: To jest w ogóle świetny teatr!

Axer: Pan mówi o teatrze czy o gmachu? Widziałem dwa bardzo dobre przedstawienia w mniejszym gmachu, a w dużym dobrego spektaklu jeszcze nie widziałem. W innych teatrach są ogromne problemy organizacyjne. Trudno budować zespoły, skoro aktorzy w Warszawie są rozdzierani na tysiąc rzeczy, które z teatrem mają niewiele wspólnego. Rozbicie zespołów teatralnych w Polsce rozpoczęło się od telewizji! 30 lat temu rozpoznawałem po tym jak aktor mówił, z którego jest teatru. Teraz już nie. Oni się spotykają razem z różnych teatrów i robią spektakle w ciągu paru dni. To fakt, że w telewizji mogę dzięki kamerze aktora przybliżyć, oddalić, wzmocnić tych, którzy słabiej zagrali, wszystkie pauzy można pozmieniać, ale aktora kształci tylko teatr.

Dziennikarz: Pan jest także pisarzem. Czy można się spodziewać kontynuacji twórczości?

Axer: W moim wieku kogoś pytać o kontynuację? Jeśli przychodzi coś do głowy, to piszę, ale materiał autobiograficzny ma ograniczoną pojemność. Teraz właśnie wydawnictwo literackie wydało ostatni tom, a przedtem światło dzienne ujrzało parę tomów felietonów. Więcej na pewno nie będę ich pisał. Dzisiaj musiałbym do starych felietonów, by je młodzi zrozumieli, pisać komentarze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji