Artykuły

Palmę pierwszeństwa dzierży Jaracz

Choć łódzkie teatry przygotowały 35 premier scenicznych i kilka czytanych, a recenzenci przyznali dziesięć Złotych Masek, mijający sezon teatralny trudno uznać za wybitny. Właściwie nie można nawet nazwać go dobrym; nosił wszelkie cechy bezbarwnego średniactwa - pisze Michał Lenarciński w Dzienniku Łódzkim.

Spośród nowych realizacji na czoło wybiło się ledwie kilka. Zdecydowana większość nie mogła nawet aspirować do średniej krajowej, były też i takie spektakle, które nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego. Udziałowcami artystycznych skandali były dwie łódzkie sceny: Duża Sala Teatru Nowego i jedyna scena Teatru Powszechnego. Przyznam, że nie potrafię dokonać jednoznacznego wyboru, gdzie działo się gorzej. Wydaje się, że odrobinę lepiej było jednak w Nowym, bo tam klęski jednej sceny ratowały spektakle przygotowane w Małej Sali teatru. Staro w Nowym. Wyjątkowo nieudana była jedna z pierwszych premier tego sezonu - "Poszaleli" według "Dam i huzarów" Aleksandra Fredry. Sztukę pod tym tytułem wyreżyserował w "Nowym" Eugeniusz Korin, niegdysiejszy twórca teatralnych znakomitości. Niestety, w "Poszaleli" reżysera zawiodło wszystko: intuicja, talent, bezkrytyczna wiara w moc twórczą. Spektakl podszyty kabotynizmem reżysera (Korin był też autorem inscenizacji, opracowania muzycznego, reżyserii świateł i scenografii) wyczerpywał definicję wulgarnego pokazu trywialności i prostactwa. Czarna Maska, przyznana przez recenzentów temu przedstawieniu jako najgorszemu, była w pełni zasłużona.

Zupełnie nie jestem w stanie pojąć, jak smak i poczucie estetyki Jerzego Zelnika, dyrektora artystycznego teatru, mogą znajdować rym z podobną hucpą. Ale - jak widać - wnętrze człowieka nieprzeniknione jest, bowiem ten sam Jerzy Zelnik, który wprowadza na afisz "Nieprzyjaciela" Juliena Greena i "Termopile polskie" Tadeusza Micińskiego, toleruje w kierowanym przez siebie teatrze koszmarnie wystawioną farsę "Mayday" Raya Cooneya.

Zresztą cały repertuar Teatru Nowego przypomina groch z kapustą. Na bogoojczyźnianej podstawie wspierają się nieudolnie realizowane farsy i komedie, gdzieniegdzie okraszone małą formą, na szczęście zrealizowaną starannie.

Najlepsze, co udało się Nowemu, pokazano na Małej Scenie. Były to trzy spektakle, odmienne, interesujące, takie, którymi teatr coś znajdował, a nie wyłącznie po omacku szukał. Mam na myśli rzetelną "Chorobę młodości" Ferdinanda Brucknera w reżyserii Ireneusza Janiszewskiego, "Plac św. Włodzimierza" Ludmiły Razumowskiej w reż. Tomasza Zygadły i "Yotama" Navy Semel w reż. Karoliny Szymczyk-Majchrzak. Na dziewięć premier to niewiele. Jeszcze jedno, co dobre spotkać może w "Nowym", to "Krzesiwo" według baśni Andersena w reż. Katarzyny Deszcz: oryginalne, bezpretensjonalne i szlachetne w stylu przedstawienie dla dzieci.

Równia pochyła

Nie sposób zdefiniować podstawy, na której budowany jest repertuar Teatru Powszechnego. Nie był dla teatru dobry sezon 2004/2005 (dyrektor teatru Ewa Pilawska dostała Czarną Maskę za to, że skutecznie budując rangę Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych, zaniedbała poziom artystyczny własnej sceny), nie był też dobry sezon miniony - Teatr Powszechny otrzymał Czarną Maskę za najgorsze przedstawienie: "Dzieła wszystkie Szekspira (w nieco skróconej wersji)" Longa, Singera i Winfielsa w reżyserii Włodzimierza Kaczkowskiego.

Obserwując to, co dzieje się w Powszechnym, łatwo o skojarzenie z równią pochyłą. Ewa Pilawska, odnosząca sukcesy jako sprawny organizator i szef Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych, nie sprawdza się jako luminarz sztuki teatru. Być może realizując się w tym sezonie jako reżyser teatralnych słuchowisk i poranka poetycko-muzycznego, nie dostrzegła potrzeb sceny, którą kieruje samodzielnie, wciąż bez dyrektora artystycznego.

Na przykładzie Teatru Powszechnego jasno widać, że stanowisko szefa artystycznego w teatrze jest niezbędne. Nie każdy może jednocześnie być menedżerem od finansów i twórcą dbającym o artystyczny wizerunek teatru. Tegoroczne oblicze Powszechnego, poza wyróżnionym spektaklem, kształtują: bardzo przeciętne realizacje "Ślubów panieńskich" i "Miasteczka, w którym czas się zatrzymał", słabiutki spektakl dla dzieci "Tomek Sawyer. Trzeba umieć sobie radzić", raz zagrany "Dramacik", wystawiony dla raz opuszczonej malowanej kurtyny (ani razu będąc w teatrze - poza uroczystością "odsłonięcia" kurtyny - nie widziałem jej) oraz porównywalny pod względem poziomu z "Poszaleli" wieczór teatralny "Zabawa w życie".

Recenzenci nie dali Czarnej Maski również temu "zdarzeniu teatralnemu" (tak teatr oficjalnie nazywa to coś), bo przy okazji "Zabawy..." Ewa Pilawska urządziła benefis Barbarze Szcześniak i Mirosławowi Henke z okazji 30-lecia pracy artystycznej aktorów.

Szkoda wielu dobrych, poświęcających się tej scenie aktorów: Piotra Lauksa, Jacka Łuczaka, Janusza Germana, Marka Boguckiego, Magdaleny Dratwickiej, Maszy Boguckiej-Bauman, wspomnianych Szcześniak i Henkego. Nie szkoda już Beaty Olgi Kowalskiej i Ewy Tucholskiej, które odeszły z teatru, pozostając niezastąpionymi gwiazdami.

Lew z palmą

Niezmiennie palmę pierwszeństwa pośród scen dramatycznych dzierży Teatr im. Jaracza. Tam trafiło pięć Złotych Masek, związanych z "Lwem na ulicy" Judith Thompson w reżyserii Mariusza Grzegorzka, tam pracuje najlepszy aktor odchodzącego sezonu - Kamil Maćkowiak, którego wyróżniono Złotą Maską za "Niżyńskiego" według "Dzienników" Wacława Niżyńskiego w reż. Waldemara Zawodzińskiego. Pojawia się jednak pewne "ale".

Otóż w sezonie 2005/2006 "Jaracz" wygenerował z siebie tylko sześć premier. Jak na trzy sceny, to bardzo niewiele. Dwie realizacje: "Widma" Mariny Carr i "Prześwit" Davida Hare w reż. Jacka Orłowskiego nie wydają się znaczące w dorobku teatru, nie przedstawiają szczególnej wartości. Mówiąc lapidarnie i kolokwialnie - są słabe. Kolejne dwie - "Iwanow" Antoniego Czechowa w reż. Pawła Łysaka i "Sen o jesieni" Jona Fosse w reż. Pawła Miśkiewicza, bronią się tekstem i aktorskimi kreacjami ("Iwanow") oraz reżyserią ("Sen...").

Gdyby nie "Lew na ulicy", Teatr im. Jaracza, zachowując co prawda pozycję lidera, nie miałby się czym pochwalić. Bo "Niżyński" to odrębna katogoria - przedstawienie trzech mężczyzn: aktora i reżysera: Maćkowiaka i Zawodzińskiego, oraz Niżyńskiego.

To, co nieustannie cieszy w "Jaraczu", to aktorski zespół. Oglądam przedstawienia w Polsce i naprawdę, na palcach jednej ręki policzyć można teatry, gdzie pracują tak wspaniali aktorzy. Dzięki nim nawet "kulawy" spektakl potrafi olśnić. Aktorzy "Jaracza" to wielkie bogactwo Łodzi. Niestety, w tym sezonie nie mieli okazji przebierać i wybierać w dobrodziejstwie repertuaru.

Miłe zaskoczenie

Zaskoczeniem, po raz drugi (okazuje się, że można dwa razy zaskoczyć), okazał się w tym sezonie Teatr Studyjny. Rok temu nagrodzono Złotą Maską najlepszy spektakl sezonu - "Łoże" Sergii Belbela w reż. Karoliny Szymczyk, w tym roku "Studyjny" maski nie dostał, ale przygotował ze studentami Wydziału Aktorskiego PWSFTViT dwa świetne spektakle: "Gąskę" Nikolaja Kolady w reżyserii Waldemara Śmigasiewicza i "Pawia królowej" według Doroty Masłowskiej w reż. Łukasza Kosa. Oba spektakle nagrodzone zostały podczas Festiwalu Szkół Teatralnych (nagrody odbierali wszyscy młodzi aktorzy), a prapremierowy "Paw... " okazał się najciekawszą inscenizacją powieści Masłowskiej z kilku powstałych później. Ze "Studyjnego" wyszło też w tym roku aktorskie objawienie: Marieta Żukowska (Złota Maska dla najlepszej aktorki za Isobel w "Lwie na ulicy", wcześniej m.in. Grand Prix na festiwalu w Brnie za tytułową Gąskę). Oby młodej artystce sukcesy nie zawróciły w głowie, a przeciwnie, pomogły w intensywnej pracy twórczej.

Sukces teatru i Wydziału Aktorskiego nie byłby możliwy, gdyby nie prof. Zofia Uzelac, dziekan wydziału. Za odważne i konsekwentne reformowanie sposobu myślenia i działania na rzecz nowoczesnego kształtowania młodych aktorów prof. Uzelac otrzymała w tym roku Nadzwyczajną Złotą Maskę. Wydział Aktorski pod jej kierownictwem systematycznie staje się coraz nowocześniejszy, skupia interesujących twórców i pedagogów, a absolwenci coraz częściej są nagradzani i dostrzegani przez reżyserów i krytyków. To cieszy i dobrze wróży na przyszłość.

Brak lokomotyw

Dość dziwny sezon ma za sobą Teatr Wielki. W połowie sezonu odebrano dyrekcję artystyczną sceny Tadeuszowi Kozłowskiemu, jednemu z najwybitniejszych współczesnych dyrygentów operowych, i powierzoną ją Kazimierzowi Kowalskiemu, śpiewakowi. Trudno sprecyzować, czyje plany repertuarowe realizowała opera, wydaje się jednak, że z sukcesem.

Poza koszmarną inscenizacją "Toski" Pucciniego w reżyserii Franka-Bernda Gottschalka, zobaczyliśmy tu oryginalne ujęcie Verdiowskiej "Aidy" w reżyserii Marka Grzesińskiego (Monika Cichocka - tytułowa Aida - odebrała Złotą Maskę za najlepszą kreację wokalno-aktorską); ciekawą, choć nie doskonałą propozycję dla dzieci - "Małego kominiarczyka" Brittena w reż. Roberta Skolmowskiego. Wznowiono "Łucję z Lammermoor" dla Joanny Woś, wystawiono piękną w estetyce "Śpiącą królewnę" Czajkowskiego w choreografii Giorgia Madii. Przedstawienie to również otrzymało wyróżnienie - Złotą Maskę za estetykę właśnie, a odtwórczyni tytułowej partii - Joanna Jabłońska - Złotą Maskę za debiut.

Cztery pozycje to niewiele. Operze brakuje "lokomotyw" repertuarowych i zdecydowanie tak zwanych nazwisk, czyli realizatorów z grona najwybitniejszych, myślących o teatrze operowym inaczej niż tradycyjnie. Piętą achillesową teatru jest całkowicie oderwany od rzeczywistości marketing. Podejrzewam, że gdyby wskrzeszono Marię Callas, a ta miałaby dać w łódzkiej operze recital, pies z kulawą nogą by o tym nie wiedział.

Na zdjęciu: "Lew na ulicy", reż. Mariusz Grzegorzek, Teatr im. Jaracza.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji