Artykuły

Kartka z pamiętnika: O Sokorskim

W 1948 roku na przedstawienie "Gwiazdy Stevensona" przyjechał do nas do Łodzi, do Teatru Kameralnego wiceminister Sokorski. Przyszedł po przedstawieniu za kulisy i powiedział, że chciałby, żebyśmy wszyscy razem gdzieś poszli. Melina, Henio Borowski, Daczyński, ja, Zosia Mrozowska, chyba Łapicki i Danusia Szaflarska, w jakieś siedem czy osiem osób poszliśmy do lokalu naprzeciwko teatru, koło kościoła.

Byliśmy trochę skrępowani, bo przed wojną minister to było coś. Potem okazało się, że powojenni ministrowie są po prostu urzędnikami przyjmującymi dyspozycje skądinąd. Ale tego jeszcze nie wiedzieliśmy. Co do mnie, przeżyłem wojnę nie bez przygód, ale brakowało mi normalnych doświadczeń człowieka dorosłego. Wiedziałem, jak się zachowują ludzie w sytuacjach ostatecznych, nie wiedziałem, jak zachowują się w mniej lub bardziej normalnych układach. Miałem już około trzydziestki, ale mogłem sprawiać wrażenie chłopca, a Sokorskiego traktowałem właściwie jak uczeń gimnazjalnego profesora.

Więc siedzieliśmy wszyscy trochę zażenowani. Nie wiadomo było, o czym rozmawiać. I on nie wiedział, i my nie wiedzieliśmy. Wtedy akurat Amerykanie wystrzelili bombę atomową na Pacyfiku. Pytam więc Sokorskiego, czy słyszał już o pigułkach atomowych - po całej Łodzi krążył wtedy dowcip o atomowych pigułkach. Nie wiedziałem, że Sokorski jest erotomanem, to było zupełnie przypadkowe. Nie słyszał.

Dowcip byt taki. Małżeństwo sobą znudzone. Pewnego dnia mąż wraca do domu bardzo ożywiony i od progu ciągnie żonę do łóżka. Ona pyta zdumiona, o co chodzi, a on na to: "Chodź, mam atomowe pigułki". Żona mówi: "Wiesz co, naprzeciwko jest burdel. Idź tam, wypróbuj, czy to działa, a potem zobaczymy". Dobrze. Żona czeka w domu i nagle za oknem błysk, huk, dom z naprzeciwka wylatuje w powietrze, a po chwili słychać dzwonek. Wchodzi mąż cały osmalony. "Co się stało" - pyta żona. "Zwycięstwo - mówi mąż. - Burdel się dopala, kurwę rozerwało, a k... mam w kieszeni".

Sokorski był uszczęśliwiony. Moim zdaniem, później to sobie uświadomiłem, uznał, że jestem najdowcipniejszym człowiekiem w Polsce i że jak mnie sprowadzi do Warszawy, to będzie miał nieustanny dopływ świeżych dowcipów. Zaproponował nam wszystkim przeniesienie do Warszawy, bo właśnie upaństwowiano teatry. I tak zostałem dyrektorem Teatru Współczesnego. A Sokorski się rozczarował. Ilekroć go potem widywałem, czułem, że czeka na powtórzenie występu.

Spotykaliśmy się nieraz. Naprzód w rolach ministra i dyrektora teatru, póki z nastaniem października nie stracił posady. Z początku próbował mnie wychowywać. Raz nawet w imieniu ministra Bermana, któremu najwidoczniej podlegał, polecił mi zwolnić z teatru Jerzego Kreczmara: "Minister Berman powiedział, że Jerzy Kreczmar działa na was rozkładowo. To nie są czasy dla ludzi o usposobieniu destrukcyjnym". Roześmiałem się, a Sokorski więcej nie nastawał. Później nie wracaliśmy do tego tematu. Sokorski zresztą nigdy nie udawał, że wierzy w to, co robi i mówi. To mi się dosyć podobało, bo wolę cynika od obłudnika.

Kiedy reżym się zmieniał, Sokorski położył się do łóżka i leżał w lecznicy rządowej, póki niebezpieczeństwo nie minęło. Zrobili go prezesem radia i telewizji, gdzie zresztą, zważywszy czasy, nie najgorzej się sprawił.

Razu pewnego pod telewizją zaproponował mi przejście na ty. We wspomnieniach to on ze wszystkimi był na ty (jego wspomnienia są niezwykle fantazyjne i niewiele mają wspólnego z rzeczywistością, o tym wszyscy wiedzieli), ale ja nigdy z żadnym ministrem nie byłem na ty. Żaden rozsądny człowiek nie bywał z ministrami na ty. Wszyscy, którzy tego próbowali w Sowietach, przedwcześnie zeszli z tego świata. O tym dobrze wiedzieliśmy. W Polsce do tak krańcowych sytuacji nie doszło, ale ze względów towarzyskich bruderszaft z politykiem był rzeczą wstydliwą. Potem to już nie miało znaczenia i pod koniec jego życia rzeczywiście byliśmy na ty. Bardzo rzadko już wtedy rozmawialiśmy i raczej co jakiś czas kłanialiśmy się sobie z oddalenia.

Byłbym nieszczery, gdybym nie wyznał, że zachowałem rodzaj słabości do Sokorskiego. Teatr Współczesny zawdzięcza mu niemało. Kilka razy uchronił nas przed nieszczęściem. Być może uczynił to we własnym interesie, ponieważ sprowadziwszy nas z Łodzi do Warszawy, niejako ponosił odpowiedzialność za nasze grzechy. Niemniej jestem mu winien wdzięczność.

Na parę miesięcy przed jego śmiercią spotkałem go na spacerze w Łazienkach. Idę, a z drugiej strony idzie Sokorski. Miał już dobrego dziewięćdziesiątaka. Idzie i patrzy wprost przed siebie. Ukłoniłem się, a on nie odkłonił się, tylko nadał patrząc przed siebie, błogo się uśmiechnął. Zrozumiałem, że mu się śnię. Nie ma świadomości rzeczywistego spotkania, ale widać, sen nie jest przykry.

Wtedy widziałem go ostatni raz.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji