Artykuły

Kazimierz Kutz powtarzał: Jak chcesz coś zrobić dla Śląska, musisz z niego wyjechać

Kazimierz Kutz często powtarzał: "Jeśli chcesz coś zrobić dla Śląska, to musisz stąd wyjechać". Niemal 20 lat temu, w styczniu 1999 roku Michał Smolorz wyjaśniał, skąd brało się u niego to przekonanie. Przypominamy ten tekst.

Szopienice są dziś legendą. Zupełnie nie wiadomo, dlaczego stały się symbolem śląskości i zaczęły uchodzić za coś magicznego, nawet pięknego i pełnego swoistej duchowości. Kto się tu urodził i wychował, kto zna każdy zaułek tej mieściny - nigdy nie odgadnie, dlaczego tak się stało.

Dla postronnego obserwatora mogłaby nawet być synonimem brzydoty. Zwłaszcza dziś, gdy na starą zabudowę z początku stulecia, stawianą bez większego zastanowienia, tu i ówdzie nałożyły się lata zwykłego zaniedbania, postępująca ruina, status zapuszczonego peryferium Katowic, gdzie coraz częściej diabeł mówił: "dobranoc".

Grupa światowców z Szopienic

Jest oczywiście genius loci, musi być bowiem wytłumaczenie dla swoistego fenomenu. Bywa bowiem na Górnym Śląsku sporo takich zjawisk, że oto nagle w zaciszu jakiejś mieściny dzieje się coś niezwykłego. Oto gdzieś w Pszowie, w ciągu dwu pokoleń wyrosło tylu księży, że można nimi obsadzić parę dekanatów. A w Szopienicach nagle, w jednym pokoleniu, urodziła się grupa światowców, którzy wystrzelili z zapyziałych podwórek do high life'u i prawie wszyscy szybko starali się o nich zapomnieć, wstydząc się nieraz powiedzieć, skąd wyszli.

Nie urodzili się w mieszczańskich kamienicach, wyrośli pośród hasioków i czerwonych murów - jedni w miarę normalnych rodzinach, inni nawet na społecznym marginesie. Wystarczy wymienić złotych sportowców Janusza Sidłę i Czesława Białasa, wielkiego i oryginalnego malarza Hilarego Krzysztofiaka, berlińskiego poetę i tłumacza Henryka Bereskę i jeszcze paru. Ale nade wszystko Szopienice są domeną Kazimierza Kutza, stały się jego niezatartym piętnem, a czasami nawet przekleństwem, od którego bezskutecznie kilkakroć usiłował się odciąć - i zawsze upiór wracał. Było to dość charakterystyczne dla całego jego pokolenia. Cóż takiego tkwiło w nich, że byli skazani na Śląsk, choć tego nie chcieli?

Kutz, szopienicki gruchlik

Istniała ciekawa granica, która wyraźnie oddzielała ludzi urodzonych do 1927 roku od tych późniejszych. Ci pierwsi zaznali w sposób dosłowny przekleństwa wojny, w większości znaleźli się w szeregach Wehrmachtu lub innych niemieckich formacji.

Nie czarujmy się - nieraz trafiali tam na ochotnika, z zawadiackim przekonaniem o szansie na wielką przygodę i zdobywanie świata. Przeszli przyspieszony kurs dorosłości, zaznali goryczy klęski, a po wojnie wracali z sowieckich lub alianckich lagrów z mocno przetrąconymi kręgosłupami. Zostawiali w rodzinnych domach młodszych braci, dla których wojna nie znaczyła zbyt wiele. Jak dawniej chodzili do szkół, popołudniami brykali po brudnych podwórkach, grali w szmacianą piłkę. Chodzili na zbiórki Hitlerjugend na takiej samej zasadzie, jak przed wojną do harcerstwa. Kiedy rodzice byli w potrzebie, to zbierali węgiel na hałdach.

W tej grupie wyrastał urodzony w 1929 roku Kazimierz Kutz, szopienicki gruchlik, jakich tu było pełno. Starszy brat w niemieckim mundurze, ojciec na kolei stukał młotkiem w wagonowe ośki - i życie toczyło się całkowicie normalnie.

Wystarczyło założyć czerwony krawat

Lata powojenne dla tego pokolenia wcale nie były żadnym przekleństwem, "nową okupacją", "okresem zniewolenia", jak często dziś oceniają je publicyści. Wchodzący w dorosłe życie górnośląscy nastolatkowie z dużą ochotą przyjęli hasła głoszone przez ówczesną władzę. Ludzie dojrzewający pośród chlewików, spędzający żywot między klopsztangą a gnojokiem, poczuli nagle szansę zakosztowania zupełnie innego świata.

Nowy system oferował im uniwersytety, zaprosił ich na salony, które dotąd mogli tylko sobie wyobrażać, dzielił między nich majątek zabrany bogaczom.

Cena za te okruchy wielkiego świata była w sumie niewielka: wystarczyło założyć czerwony krawat, chodzić na zbiórki czy zebrania, maszerować z flagą w pochodzie. Nie było to żadne wyrzeczenie: niektórzy zmienili tylko kolor koszul, spodenek, krawatów i flag, muzyka z gigantofonów była trochę inna, lecz też nie za bardzo. W sumie nigdy nie traktowali tych symboli zbyt poważnie - był to jeszcze jeden rodzaj młodzieńczej aktywności.

Wielu z tych młodzieńców i panien, którzy ochoczo przystali na zaproponowane im warunki, zaczęło coraz bardziej oddalać się od dotychczasowego życia. Nowa władza nie wymagała tego od nich zbyt nachalnie, oni sami zaczęli wstydzić się przeszłości. Cała ta przeklęta śląskość zaczynała im ciążyć, zauważali swoją inność i gorliwie postanowili się jej pozbyć. Język, jaki wynieśli z domów, był inny, a w ich mniemaniu fatalny, więc po nocach ćwiczyli w akademikowych ubikacjach prawidłową wymowę. Bywali w tym komiczni, gdy np. w morderczych treningach wypracowywali sobie przedniojęzykowe "ł". Można ich było uszczęśliwić banalnym stwierdzeniem: "Pan ze Śląska? Nic po panu nie słychać".

Grzechy generacji

Na potęgę zmieniali nazwiska. Nie tylko te brzmiące z niemiecka, ale przede wszystkim te tradycyjnie śląskie; coraz mniej było "Stolorzy", za to przybywało "Stolarzy", a jeszcze więcej "Stolarskich". Bardzo niechętnie zapraszali do rodzinnych domów przyjaciół z nowej sfery. Gdy już do tego dochodziło, to najchętniej mówiących gwarą rodziców zamykali w chlewiku, albo przynajmniej błagali, by nie odzywali się ani słowem. Kiedy z biegiem lat sami rodzili dzieci, to lali je pasem, gdy przypadkiem powtórzyły zasłyszane u babki gwarowe zwroty. Byli bardzo lojalni wobec nowej władzy, bo żyli w głębokim przeświadczeniu, że ona wyrwała ich z przekleństwa urodzenia w niewłaściwym miejscu i pozwoliła wyrwać się ku wielkiemu światu.

Sam Kazimierz Kutz nie ustrzegł się żadnego z grzechów swojej generacji. Gdy wybrał szkołę filmową w Łodzi, całkiem świadomie zdecydował się na kosmopolityzm, który szalenie mu imponował. Był dlań przepustką na parkiety, z której gorliwie korzystał. To brzmi dziś niewiarygodnie, ale rodzinny Śląsk mógł dlań wówczas nie istnieć, a najlepiej, gdyby dało się o nim w ogóle zapomnieć. Chciwie łykał atmosferę stołecznych salonów i kawiarń, łudząc się naiwnie, że jest częścią tamtego świata.

A jednak, kiedy dziś patrzy z dystansem na tamten okres, to w skrytości ducha wie, że czuł się tam obco i tak właściwie nigdy nie został w pełni uznany za swojego. Dobiegając czterdziestki, siedział przy kieliszku i rozmyślał, czy być jeszcze jednym sfrustrowanym warszawskim reżyserem i czekać na okazyjne chałturki, czy jednak poszukać lepszego miejsca w życiu.

Śląskość wyciągnęła ręce

I wtedy po raz pierwszy upomniał się o niego Śląsk. Szczęśliwy zbieg okoliczności doprowadził do powstania "Soli ziemi czarnej", na co złożyły się i rozmyślania reżysera nad własnym życiem, i Jerzy Ziętek na wojewódzkim stołku w Katowicach. Film ten stał się i do dziś pozostał niezwykłym zjawiskiem w polskiej sztuce. Intelektualne rozumienie polskości sprowadzało się dotąd do rozpamiętywania i mielenia na okrągło filozofii Kresów Wschodnich. Kutz pokazał, że Polska ma także kresy zachodnie; co więcej, że w fascynujący sposób mogą być przedmiotem uprawiania sztuki.

Feudalna wschodnia Polska, ze swoimi dworami i relacjami między arystokracją a chłopstwem, wydawała się być niezastąpioną wartością w literaturze, teatrze czy filmie. Olśniewający stał się na tym tle proletariacki Śląsk bez własnej arystokracji, z zupełnie innym spojrzeniem na świat, na polskość, na patriotyzm.

Reżyser odkrył w sobie cały balast pochodzenia z tego nieznanego miejsca na ziemi i podejrzewam, że sam był zaskoczony efektem swojej pracy - absolutnie zanegowała ona całą jego dotychczasową drogę życiową. Na tej fali powstała równie wspaniała "Perła w koronie", przypieczętowując Kazimierzowi Kutzowi metkę na twarzy, której nigdy już nie zdoła od siebie odczepić. Śląskość łapczywie wyciągnęła po niego ręce. Był to okres, w którym w Katowicach tworzyło wielu uznanych twórców. Żaden jednak nie uczynił z niej wartości intelektualnej, twórczej.

Reparacje wojenne

Teraz trzeba było wykorzystać impet pierwszego uderzenia. Wszyscy chcieli Kutza i jego twórczości. W katowickiej telewizji był głównym reżyserem, stworzono dlań zespół filmowy Silesia, miało tu być małe Hollywood z wielką wytwórnią i szkołą filmową.

A jednak z biegiem lat wszystko się rozmywało. Po odejściu na emeryturę Jerzego Ziętka moda na śląskiego twórcę coraz bardziej słabła. Imperium Ajatollaha Dezembra nie bardzo wiedziało, co zrobić z kłopotliwą pozostałością po grubym wojewodzie. W końcu zmieniono kierownictwo zespołu filmowego, zmieniono kierownictwo telewizji, dyskretnie wyproszono reżysera z grona profesorów Wydziału Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego i nawet katowickie środowisko teatralne niezbyt chętnie patrzyło na jego obecność, od zawsze mając wobec niego kompleksy. Na koniec był jeszcze wybuch 1980 roku, poprzedzony trzecią częścią umownej trylogii - "Paciorkami jednego różańca". Kazimierz Kutz wrócił wtedy na krótko na stanowisko głównego reżysera katowickiej telewizji, lecz jest to już tylko wstęp do stanu wojennego.

Rozgoryczony idiotycznym internowaniem, osamotniony i nieużyteczny w rodzinnych stronach, po raz drugi wyjechał "na zawsze". Zarzekał się wtedy, że ma ostatecznie dość Śląska, że już nigdy nie da się na to nabrać.

Ochoczo przyjął pomoc generała Kiszczaka w przeprowadzce do Warszawy, mieszkanie w stołecznym prominenckim osiedlu nazwał "reparacjami wojennymi" i stale odgrażał się, żeby nikt mu już nic nie mówił o rodzinnych stronach. A jednak jego miłość do stolicy pozostała jednostronna. Come back na stołeczne salony nie przyniósł na dobrą sprawę nic nowego. Warszawka i tym razem nie zaakceptowała go do końca, tak jak przedtem pozostawał tylko dziwnym outsiderem. Znalazł więc sobie miejsce w Krakowie, gdzie dla odmiany przyjęto go serdecznie, zaakceptowano takiego, jakim jest, i na dodatek rozwinięto niespotykane od czasów Ziętka możliwości uprawiania sztuki reżyserskiej. Stworzył tam prawdziwe imperium teatru telewizji, któremu poświęcił się w całości.

Nic, co górnośląskie nie może się obyć bez Kutza

Nie wiem, jak było w skrytości Kutzowego ducha, lecz podejrzewam, że gorliwie czekał na rok 1989. I czekał na propozycję z Katowic, dotyczącą filmu o kopalni Wujek. Nawet gdy zapierał się rękami i nogami, gdy zarzekał się, że "nigdy więcej" - czekał cierpliwie na tę szansę. To zaparcie się z 1982 roku nie miało bowiem nic wspólnego z tym z 1945 roku. Było li tylko wyrazem rozgoryczenia i rezygnacji, bo po "Soli ziemi czarnej" nic już nie mogło być jak dawniej, już trzeba było żyć z piętnem skazania na śląskość.

Erupcja regionalnych fascynacji, jaką przeżywamy od 1989 roku, jest od początku do końca przeżarta kutzowatością. Górny Śląsk, jaki usiłujemy odtworzyć w ciągu ostatnich 10 lat, jest de facto materializacją jego filmowej ballady. Regionalni działacze w swoich wystąpieniach i deklaracjach, publicyści w swoich artykułach, nawet profesura w swych poważnych opracowaniach, zajmują się ciągle i niezmiennie tylko obróbką mitu stworzonego przecież na użytek sztuki. Sami kreujemy siebie wedle wizerunku bohaterów tamtych opowieści. Reżyser mimo woli stał się swoistym guru, więc praktycznie nic, co górnośląskie, nie może obyć się bez jego nazwiska. Konkursy, festiwale, polityka, telewizja, film, książki, wywiady, talk-show, kolejne jury, komisje, rady, doradztwa, konsultacje...

Jeśli ktoś szuka autorytetu w śląskich sprawach, musi trafić do Kazimierza Kutza. Śląsk wielkim krzykiem upomniał się o niego, czasami nawet wbrew jego woli. Właściwie kwestią czasu były tylko polityczne zaszczyty, więc dzisiejsze senatorstwo jest jak najbardziej naturalnym elementem tej fali.

Czy żona rzeczywiście myła górnikowi nogi?

Mogłoby się wydawać, że ten entuzjazm jest powszechny, że artystę wszyscy kochają i tylko noszą go na rękach. To jednak tylko złudzenie. Z ludźmi wyrastającymi nad naszą przaśną glebę nigdy do końca nie wiemy, co zrobić. Jest to dość charakterystyczna odmiana polskiego piekiełka, niestety bardzo dokuczliwa i często paraliżująca. Wbrew pozorom Górnoślązacy dość nieufnie przyjmowali filmowe dokonania swojego ziomka. Kiedy po raz pierwszy oglądali siebie samych w kinie, wartości artystyczne były mniej ważne. Prowadzono wtedy ogólnospołeczną dyskusję, czy żona rzeczywiście myła górnikowi nogi, czy też przychodził on z kopalni wykąpany - i to było przez parę miesięcy największym problemem regionalnym.

Nie lepiej było i współcześnie. Przypomnijmy tylko słynną uchwałę zdominowanego przez Związek Górnośląski prezydium sejmiku samorządowego, mającą przeszkodzić Kutzowi w kandydowaniu do Senatu.

Sam twórca ma już wystarczająco dużo lat i artystycznego oraz społecznego dorobku, by patrzeć na to wszystko z dystansem. Ma świadomość, że już nigdy nie oderwie się od szopienickiego podwórka, które od pół wieku upomina się w jego życiu o swoje. Jest na nie skazany i nim napiętnowany. Ukuł więc sobie powiedzenie, które przy każdej możliwej okazji powtarza; ma ono być samorozgrzeszeniem z Piotrowego zaparcia się, z prób dystansowania się wobec korzeni, z nieskuteczności odrywania się od tego piętna. Brzmi ono tak: Jeśli chcesz coś zrobić dla Śląska, to musisz stąd wyjechać. Nieraz myślałem, że to banał i próba neutralizowania wyrzutów sumienia. Chociaż... być może wielu z nas, gdy dojdzie do siedemdziesiątki, przyzna autorowi rację.

--

Na zdjęciu: kadr z filmu "Perła w koronie", reż. Kazimierz Kutz, 1971 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji