Artykuły

Obywatel UE, czyli Łukaszewicz o swoich misjach. "Rozeszło się, że pomagam "

- Dzwonią do mnie i mówią: "Niech pan przyjedzie i przemówi im do rozsądku". Jeżdżę więc po Polsce. Na wsiach przychodzą żony rolników - mówi Olgierd Łukaszewicz, aktor, były prezes ZASP, założyciel fundacji My Obywatele Unii Europejskiej oraz strony internetowej Dziekujeciunio.pl.

Olgierd Łukaszewicz wyjeżdża z misją 40. raz. Pomagam mu zapakować flagi, plakaty, kostium. Jego żona, aktorka Grażyna Marzec, dokarmia nas jeszcze melonem i już mamy wychodzić z domu, kiedy pyta: - A widział pan kosę w pokoju męża? Kosa jest jak ze skansenu - z drzewcem i ostrzem. Wiele lat temu kupił ją od prawosławnego chłopa w Hajnówce. Wystawiał wówczas "List o Polsce" Heinego. Oprócz kosy uwagę zwraca sterta książek na podłodze, bo nie mieszczą się już w biblioteczce. To podręczniki o Unii Europejskiej, między innymi "My, Europa", "Edukacja europejska".

- Czy w Drohiczynie jest scena? - pytam.

- Nie ma, to dwutysięczna miejscowość.

- Więc gdzie pan wystąpi?

- Mają coś przygotować.

Pod blokiem na warszawskim Muranowie odbiera nas samochód. Obok kierowcy siedzi on, ja z tyłu. Miejsca nie ma zbyt wiele, bo z bagażnika wystają banery, flagi unijne i polska.

Kary wymierzała mama

Już na Wisłostradzie pytam o "Seksmisję".

- Młody człowieku, to wcale nie był punkt zwrotny w mojej karierze. Przed "Seksmisją" także miałem życie artystyczne. Po "Brzezinie" dostałem 6 tysięcy listów.

Niejedna dziewczyna pisała, że jeżeli mam problemy matrymonialne, to w pasie ma tyle a tyle. Choć nie uważałem się za amanta. Zelnik był amantem. Co najwyżej mogłem podrywać na Zelnika, mówić, że się znamy. A rola Albercika w "Seksmisji" była pisana dla mnie. Podczas kręcenia "Lekcji martwego języka" mieszkałem w filmowym kempingu obok Juliusza Machulskiego. Powiedział, że ma dla mnie rolę.

- A filmowego Maksika znał pan wcześniej?

- Stuhra poznałem w Teatrze STU w Krakowie. Grał "W pożądaniu schwytanym za ogon". Jako reżyser rozpocząłem z nim próby do "Szklanego ptaka" Baczyńskiego. Nie spotkaliśmy się w PWST, bo skończyłem wcześniej. A do Krakowa przyjechałem z rodzinnych Katowic.

- Wychował się pan w familoku?

- Nie, moja rodzina zajmowała parter pięknego domu w willowej dzielnicy Katowic. Mieliśmy opodal za sąsiadów dyrektora filharmonii, sędziego, jedną panią magister farmacji, drugą panią magister farmacji. Rodzice uciekli z Warszawy po powstaniu. Tata był lekarzem, mama studiowała stomatologię, ale nie skończyła z powodu wojny. Poznali się w gabinecie, gdzie przyszła jako pacjentka. Była młodsza od taty o 20 lat. Nigdy się nie kłócili. Trudne tematy załatwiali po cichu.

Mieliśmy pomoc do dzieci, Ślązaczkę z krwi i kości, pięknie godoła po śląsku. Zastępowała mi babcię. Mówiłem do niej: "Babko, dajcie mi chleba z tłustym i posólcie, ino tak, zebym cuł". Od niej nauczyłem się górniczego etosu. Miała dziewięciu synów i wszyscy zginęli w kopalni. Pomagała mamie, choć mama nie umywała rąk od pracy. Sąsiedzi nazywali mamę biskupem w spódnicy.

- Dlaczego?

- Skończyła liceum katolickie dla dziewcząt w Szymanowie. Pisała artykuły o wychowaniu do "Gościa Niedzielnego", była często w kurii, pomagała księżom pisać doktoraty, tłumacząc dla nich teksty z francuskiego. Czytała "Znak", "Tygodnik Powszechny", "Więź". Po śmierci ojca, w wieku 60 lat, poszła na teologię w katowickim oddziale KUL. To chyba mama zaszczepiła we mnie i w braciach wrażliwość artystyczną. Kazała nam siadać przed radiem i słuchać koncertów chopinowskich. Mówiła: "Macie być tak cicho, żebyście usłyszeli deszcz w Preludium deszczowym". Założyła nam zeszyt, do którego wklejała wycięte z gazet życiorysy wykonawców.

- A ojciec jaki był?

- Czy my dobrze jedziemy? Trzeba skręcić na Mińsk!

- Zdajmy się na kierowcę - uspokajam.

- Kary wymierzała mama, choć zawsze mówiła: "Poczekajcie tylko, jak przyjdzie tata". Pamiętam, że chyba raz dostałem od taty. Za to, że wyniosłem jego narzędzia do ogródka i zardzewiały. Ale to była bardziej inscenizacja lania niż prawdziwe lanie. Specjalista chorób wewnętrznych i nerwowych - tak miał na pieczątce. Przed emeryturą zajął się wodolecznictwem. Miał w szpitalu swój oddział wodolecznictwa. Kiedy inni lekarze nie mogli wyleczyć partyjnych oficjeli, wysyłali ich do ojca. Interesował się Dalekim Wschodem. Poił nas herbatkami z grzybkami i karmił specjalnymi kefirami. Ćwiczył jogę. W podeszłym wieku potrafił stać długo nago na głowie. Mówią, że jestem do niego podobny. Ciekawe, czy w Drohiczynie ktoś przyjdzie? A jak nikt nie przyjdzie?

- Ktoś na pewno przyjdzie - uspokajam.

- PiS miał w Drohiczynie piękny wynik.

- W bastionach też są odszczepieńcy.

- Miasto biskupa Pacyfika Dydycza. Popiera partię i gada przeciwko Unii. Kościół dał się omamić partii. W stanie wojennym jeździłem po kościołach ze spektaklem "Psalmy Dawidowe". Chciałbym teraz jeździć po seminariach duchownych, mówić przyszłym księżom, że jesteśmy częścią Unii. Byłem kiedyś na mszy, podczas której wierni mieli okazję podawać księdzu intencje mszalne na karteczce. Ksiądz rozwija kartkę i czyta: "Abyśmy się uwolnili od Brukseli". A lud odpowiada: "Dopomóż nam, Panie!".

Pomóc może tylko Warszawa

Minęliśmy Mińsk Mazowiecki.

- W którym roku pojechał pan do Niemiec?

- W 88.

- To była ucieczka?

- Wydawało mi się, że już nic mnie tu zawodowo ciekawego nie czeka, po "Alchemiku" - chociaż dostałem milion złotych honorarium - czułem się wypalony. W wieku 43 lat zacząłem się uczyć niemieckiego, przed wyjazdem do Niemiec wziąłem 14 lekcji. Niemcy wydawały mi się ciekawe teatralnie i pachniały Zachodem. Najpierw grałem w Austrii, w Wiedniu. Później przez kilka lat miałem etat w teatrze w Bonn. Sprowadziłem tam żonę z córką. Nie zakładałem, że zostanę na zawsze, ani tego nie wykluczałem. Chciałem jednak, aby córka uczyła się w polskich szkołach. Taki był wybór całej rodziny. My chyba jednak źle jedziemy, trzeba było wcześniej skręcić na Sokołów.

- Myślę, że dobrze jedziemy. Zdajmy się na kierowcę.

- Do szewskiej pasji doprowadza mnie bierność ludzi. A mnie nosi od lat. Kiedy koledzy w Teatrze Powszechnym ściepywali papierosy na pełne popielnice, wynosiłem je, choć nie paliłem. Byłem przewodniczącym klasy w podstawówce i liceum, drużynowym w harcerstwie, starostą roku na studiach - zawsze wymagający, obowiązkowy. Wojtek Pszoniak nazwał mnie "pipą". "Pipa" wszystkiego się czepia, chodzi, sprawdza, marudzi. Kiedy po ośmiu latach wróciliśmy z Bonn do Warszawy, zdarzyło się, że w naszym bloku ktoś na klatce schodowej nagabywał dziewczynkę. Zwołałem spotkanie w siedzibie spółdzielni, przyszli prawie wszyscy z 60 mieszkań. Powiedziałem, że trzeba zrobić domofon. I że musimy wprowadzić hasło, którym będziemy się porozumiewać na klatkach. Tym hasłem były słowa: "Dzień dobry", "Dobry wieczór". Z żoną robiliśmy wigilie dla dziesiątego piętra. Z czasem przychodzili także z sąsiednich pięter.

- Zmieścili się w mieszkaniu?

- Wigilie były na klatce. Wszyscy szorowaliśmy podłogi, przynosiliśmy stół z jedzeniem i wódką. Były nawet jasełka. Na przystanku tramwajowym, skostniałymi od mrozu palcami, pisałem scenariusz. Dzieci sąsiadów miały rozpisane role, również nasza córka. A kiedy dzieci urosły, grali ich rodzice. Pan architekt z dziewiątego grał osła, pan menedżer również z dziewiątego - wołu. Po latach, jako prezes ZASP-u, spotkałem się z dyrektorem międzynarodowego banku. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom, że przede mną stoi wigilijny sąsiad z jedenastego.

- A teraz, na Muranowie, nie robicie jasełek?

- Teraz nie ma kiedy. Ledwo starcza czasu na wnuki. Czasem mobilizuję się i wstaję o 6.00, idę na basen. Kiedy wnuki były mniejsze, szedłem do córki i odprowadzałem je do szkoły. Z Hanią ćwiczyłem aktorstwo. Czytaliśmy książkę na kilka sposobów i wczuwaliśmy się w różne sytuacje. Starszego, Adasia, zabrałem do jednostki wojskowej i przejechaliśmy się czołgiem, o czym marzył od dawna. Pamiętam, jak kilka lat temu razem z żoną zasypaliśmy nasze mieszkanie liśćmi i urządziliśmy Halloween. Nagraliśmy odgłosy duchów i zrobiliśmy kukłę ubraną w moje ciuchy. To był dziadek upiór. Chciałbym zabrać wnuki w podróż po Europie. To ich dziedzictwo, są za nie odpowiedzialni.

- W gazetach pisali, że walczy pan o przejście dla pieszych, żeby wnuki bezpiecznie docierały do szkoły.

- Walczyłem od 2010 roku. Chodziło o przejście na Muranowie, bardzo niebezpieczne, na łuku drogi. Kierowcy jechali z dużą prędkością, a przez przejście przechodziły dzieci z pobliskiej podstawówki. Wnuki już do niej nie chodzą, ale walczyłem dla innych dzieci. W 2016 roku, na obchodach 60-lecia szkoły, mówiłem o tym Hannie Gronkiewicz-Waltz. Mówiłem także radnym. Apele moje i dyrekcji szkoły nie skutkowały, były obiecanki. Teraz, we wrześniu, wreszcie zamontowali światła.

- Mówią, że jest pan człowiekiem instytucją, kto ma problem, idzie do Łukaszewicza.

- Jako prezes ZASP-u miałem siłę przebicia. Najpierw zająłem się rolnikiem z Wielkopolski. Powiedział, że jestem jego ostatnią deską ratunku. Jak miałem mu nie pomóc?

- Dlaczego rolnik z Wielkopolski uderza akurat do prezesa Związku Artystów Scen Polskich?

- To był łańcuszek. Ksiądz z parafii rolnika powiedział jego sąsiadce, żeby zadzwoniła do swojej znajomej w Warszawie, bo pomóc może już tylko Warszawa. Warszawska znajoma znała mnie i tak się dowiedziałem o sprawie. Rolnik kupił ciągnik na kredyt we frankach szwajcarskich. Gdy kurs wzrósł, zaczął mieć problem ze spłatą rat. Wtedy pożyczył od lichwiarza 35 tysięcy złotych, a oddać miał mu 70. Do tego umowa przewidywała, że lichwiarz zabezpiecza się, wpisując grunty rolnika do hipoteki. Okazało się jednak, że rolnik ma oddać nie 70, ale 100 tysięcy, a do tego lichwiarz, zamiast wpisać majątek do hipoteki, to go przywłaszczył. Była sprawa w sądzie, było dochodzenie, ale wszystko umorzono. Wsiadłem z Piotrem Ikonowiczem w samochód i pojechaliśmy na wieś. Rolnik płakał. Okazało się, że lichwiarz oszukał wiele osób, pożyczali 2 tysiące, a mieli oddać pół miliona. Po powrocie poszedłem do prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta. Poszedłem także do prezydenta Andrzeja Dudy.

- Jak się idzie do prezydenta?

- To było na obchodach Święta Niepodległości 11 listopada, zostałem zaproszony do pałacu. Akurat dużo się mówiło o "dudapomocy". Wręczyłem prezydentowi list, w którym wszystko opisałem. Nie wiem, czy to prezydent zadziałał, ale niedługo potem posadzili oszusta w więzieniu. I rozeszło się, że pomagam. W Teatrze Polskim podchodzi do mnie zapłakana kobieta i pyta: "Zna pan Marka Kondrata? Reklamuje bank, dla którego liczą się tylko ludzie". Zięć tej kobiety zaciągnął kredyt, nie spłacał i mieli licytować jej mieszkanie. Wykorzystując stare znajomości, umówiłem się na spotkanie z prezesem tego banku. Spotkanie się udało. Do licytacji nie doszło.

- Jako prezes ZASP bronił pan sześćdziesięcioletniej aktorki, która urodziła bliźniaki. Niektórzy mówili, że to pana dzieci.

- Spotkał ją straszliwy hejt, a przy okazji mnie wkręcono. Hejt w kraju, który sprzeciwia się aborcji. W internecie pisali, że jeśli sama sobie zrobiła problem, decydując się w takim wieku na in vitro, to niech sobie radzi. Ale to nie było in vitro, tylko skutek terapii hormonalnej. Zwróciła się do mnie z prośbą o pomoc. Pisałem do ZUS-u, do premier Ewy Kopacz, aby przyznali jej specjalną emeryturę. Kopacz rozłożyła ręce. Dopiero 500 plus jej pomogło. Tak, 500 plus pomaga ludziom.

- Częściej występuje pan teraz na scenie czy ekranie?

- Głównie zajmuję się fundacją. W teatrze jestem rzadko. Jeśli już, to w filmie.

- Gra pan w serialu "Przyjaciółki".

- Właśnie kończę.

- Gra pan rolę w ponoć dobrym filmie "Jak pies z kotem". Co to za rola?

- Prawdziwa historia. Gram brata reżysera Janusza Kondratiuka, Andrzeja, sparaliżowanego po udarze. To opowieść o tym, jak bracia, którzy nie mają ze sobą kontaktu, zbliżają się do siebie w chorobie. Janusz z żoną biorą do siebie Andrzeja i opiekują się nim przez rok, do jego śmierci. Ale dystansuję się już od kina i teatru. Całą energię poświęcam dla fundacji. Jestem w takim wieku, że mogę już sobie na to pozwolić. Chcę, żeby powstawały Kluby Unii Europejskiej, tak jak powstają Kluby Gazety Polskiej. Ile nam jeszcze zostało do Drohiczyna? Przecież muszę dzisiaj zobaczyć scenę!

Wskrzeszenie Jastrzębowskiego

- Po co właściwie tam jedziemy? - pytam gdzieś przy 120. kilometrze.

- Zaczęło się w 2002 roku. W Muzeum Niepodległości zobaczyłem żółtą książeczkę Wojciecha Jastrzębowskiego, profesora botaniki i filozofa, walczył w powstaniu listopadowym. W przerwie bitwy o Olszynkę Grochowską napisał broszurę "O wiecznym pokoju między narodami. Konstytucja dla Europy". Władze carskie ścigały go za to. Chciałem szerzyć jego przesłanie, pokazywać, że już w 1831 ktoś myślał o idei wspólnoty europejskiej, opartej na poszanowaniu tych samych wartości. Chciałem, aby promowano Jastrzębowskiego w teatrach, w Sejmie, w szkołach, tym bardziej że wchodziliśmy do Unii. Ale nikt nie był zainteresowany.

- Kto nie był?

- Ani teatry, ani rząd.

- Zwracał się pan z tym do premiera?

- Nie tylko, bo również do wielu instytucji. Czekałem osiem lat. Udało się zorganizować inscenizację "Konstytucji dla Europy" Jastrzębowskiego w lipcu 2016 roku na stoku Zamku Ujazdowskiego. Natomiast we wrześniu 2017 roku poderwało mnie do działania zorganizowane przez PiS spotkanie w Belwederze. Dotyczyło tradycji polskiego teatru. Inaugurujące przemówienie wygłosił reżyser i pisarz Antoni Libera. Powiedział, że duchowości powinniśmy się uczyć od islamu, że mamy za dużo wolności, a za mało religii i że Unii Europejskiej udało się to, czego nie udało się Hitlerowi. Powiedziałem, że mam zupełnie odwrotne zdanie. Pomyślałem, że trzeba działać, nie dopuścić do wykrzywienia idei Unii. Założyłem fundację My Obywatele Unii Europejskiej imienia Wojciecha Jastrzębowskiego. Żona zgodziła się, abym z rodzinnego konta wyprowadził 15 tysięcy złotych na cele fundacyjne. Potrzebna była kasa na stronę internetową, księgowość, ulotki, plakaty, flagi. Jestem założycielem, a przewodniczącym rady jest prof. Roman Kuźniar. Ludzie zaczęli mnie zapraszać na konferencje. Dzwonią do mnie i mówią: "Tu wszędzie jest PiS, niech pan przyjedzie i przemówi im do rozsądku". Taki telefon dostałem choćby z Rybna pod Działdowem. Tak, jeżdżę również do wiosek, z konferencją i krótkim spektaklem o Jastrzębowskim i jego "Konstytucji dla Europy". Na wsiach przychodzą żony rolników.

- Chcą zobaczyć przystojnego Albercika z "Seksmisji".

- Otwierają szeroko oczy, kiedy mówię, że dostaliśmy od Unii 100 miliardów euro - tak z solidarności z nami. Poprzednie rządy zaniedbały edukację europejską. To za mało wydać książeczkę pod tytułem "Polska pięknieje". Nie mówiło się, czym jest Unia, a jeśli się mówiło, to w kontekście dotacji. A to nie bankomat, tylko wspólnota. Skręca mnie, że psujemy to, o czym marzyliśmy przez lata komuny, o czym w XIX wieku marzył Jastrzębowski. Zresztą my od wieków wchodziliśmy w sojusze, a nasz najlepszy okres to unia polsko-litewska. Prezes Kaczyński nie rozumie, że Unia powstała w celu pielęgnowania wspólnych wartości - budowania pokoju, bezpieczeństwa gospodarczego, szanowania jednostki, przeciwdziałania zapędom dyktatorskim.

W rocznicę bitwy pod Olszynką Grochowską zorganizowałem tam czytanie "Konstytucji dla Europy". Rozbiliśmy flagi unijne. 15 minut przed inscenizacją bitwy rekonstruktorzy uciekli, bo dostali od kogoś telefon, że sprawa jest polityczna. Temu komuś przeszkodziły flagi unijne. No, chyba że politycznego charakteru nadałem, odczytując fragmenty tekstów Tadeusza Mazowieckiego, Władysława Bartoszewskiego, Krzysztofa Skubiszewskiego, Bronisława Geremka.

- Zamierza pan startować w wyborach do Parlamentu Europejskiego?

- Proszę mi tylko nie przyprawiać gęby politycznej. Nie zamierzam startować w żadnych wyborach, nie zapisuję się do żadnej partii, chcę tylko mówić o tym, jak dobrze, że jesteśmy w Unii. Będę głośno krzyczał, że polityka obecnego rządu może doprowadzić do polexitu. Zaczyna się od symboli, od wyrzucenia przez premier Szydło flag unijnych, od nazwania unijnej flagi szmatą przez posłankę Pawłowicz, od podarcia flagi przez młodego chłopca w Sejmie podczas zjazdu młodych. Marzy mi się zabrać tego chłopaka do Brukseli. Pokazałbym mu, że to są również nasze instytucje. Nie rozumiem pobłażliwości dla Marszu Niepodległości, kiedy słychać wyraźne okrzyki: "Precz z Unią Europejską!".

Łukaszewicz podgłaśnia radio. Są wiadomości. Mówią, że polski rząd zwrócił się do Komisji Europejskiej z prośbą o uruchomienie pieniędzy dla rolników z powodu suszy.

- No, widzicie, jak bankomat ją traktują!

Przejeżdżamy Bug. Pod Hotelem Zamkowym witają nas organizatorzy, Beata i Artur. Jemy pierogi. Po kolacji oglądamy prowadzące na taras schody w zewnętrznej części restauracji, te pod gołym niebem.

- Piękne - mówi.

Schody to żaden marmur czy kamień, tylko lastryko, ale będą jutro idealną sceną.

Ci, których nie będzie

Beata i Artur 20 lat temu przejeżdżali przez okolice Drohiczyna. Beata krzyknęła: "Boże, chcę tu mieszkać!". Sprzedali mieszkanie w Warszawie i kupili siedlisko. On ma firmę remontową, ona jest urzędnikiem w agencji rolnej.

Beata: - Miał jutro wystąpić dziecięcy zespół pieśni i tańca. Zadzwoniły matki, że nie życzą sobie, by ich dzieci angażować w polityczne przedstawienie. Nie wiedziałam, że rozmowa z aktorem o wartościach unijnych to działalność polityczna.

Artur: - Harcerzy też nie będzie. Rodzice się nie zgodzili. Dyrektora domu kultury nie będzie, bo akurat wieczorem ma wyjazd służbowy w plener. Burmistrza nie będzie, bo w sobotę ma ślub syna i musi dużo pozałatwiać. Spokojnie, ktoś na pewno będzie.

Pytam Teresę, właścicielkę hotelu i restauracji, czy nie boi się udostępniać swoich schodów na "polityczne przedstawienie". - Do restauracji każdy może przyjść, wszystkich jednakowo potraktuję, nieważne, czy z PiS, PSL, PO. Przed ostatnimi wyborami udostępniłam partiom ogrodzenie od strony ulicy. Wieszali tam swoje banery, wszyscy naraz wisieli. W tym roku postanowiłam - bo taki mam kaprys - że nikt nie będzie wisiał.

Autobusy na Brukselę

O 10.00 rano na schodach zaczyna się próba. Artur i Beata dostali polecenie: mają przywieźć z lasu osiem młodych brzózek i zorganizować osiem osób - cztery ubrane w stroje kolorowe, cztery w łachmany. Ich syn Witek odpowiedzialny jest za muzykę. Musi tylko prześledzić scenariusz i wiedzieć, kiedy włączyć odpowiedni kawałek. A ja idę się dowiedzieć, co mieszkańcy Drohiczyna myślą o Unii.

Odwiedzam burmistrza.

- Proszę zostawić numer, oddzwoni - słyszę w sekretariacie.

Czekając na telefon, idę porozmawiać z mieszkańcami.

Anita, studentka: - Bycie w Unii daje nam bezpieczeństwo. Bez sojuszników będziemy osamotnieni, między Wschodem a Zachodem. Nie chciałabym tylko, aby nam coś narzucano, na przykład euro. Zdrożałoby nawet jedzenie, a ludzie tu nie są bogaci. Każdy grosz odczują.

Andrzej, emeryt: - Trzeba zostać z Brukselą. Widać, że robią drogi. Zrobili niedawno drogę przez Drohiczyn, tę na Warszawę. Dużo zamętu sieje lewica.

- SLD?

- Nie, PO. Krzyczą, bo oderwali złodziei od koryta.

Małgorzata, sklepowa: - Poradzimy sobie bez Unii. Wmawiają nam, że bez niej pójdziemy z torbami. Unia ma finansowy interes w tym, żebyśmy przy niej trwali.

Jadwiga, prowadzi niewielkie gospodarstwo rolne na obrzeżach miasta, nad rozlewiskiem Bugu: - Mamy dwie krowy, a Unia dopłaca wtedy, jak ma się co najmniej trzy. 370 złotych do sztuki.

- To dlaczego nie kupicie trzeciej?

- Nie ma co robić z mlekiem. Litr sprzedaję na targu po 2 złote, choć i za tyle czasem się nie sprzeda. Cielaki też muszą być trzy, żeby dostać do nich dopłaty, 290 złotych do sztuki. Mamy cztery, ale spóźniłam się z wypełnieniem wniosku. Unia może i dobra dla tych, co mają stada i hektary.

- A dopłaty do ziemi, prawie 1000 złotych do hektara?

- Starcza na nawozy i węgiel.

Odbieram telefon: "Dzień dobry, Wojtek Borzym, szukał mnie pan". Burmistrz jest z PSL. Rządzi od 2001 roku. Rozmawiamy w gabinecie.

- Korzystamy z pieniędzy unijnych. Z perspektywy finansowej 2007-2014 dostaliśmy dofinansowanie w wysokości ponad 22 milionów złotych, natomiast w obecnej perspektywie ponad 12 milionów. Wybudowano lub zmodernizowano między innymi stacje uzdatniania wody, kanalizację, sieci internetowe, wyznaczenie szlaku kajakowego na Bugu, centrum kajakowe, solary na budynkach gminnych i prywatnych, drogi, termomodernizację budynków, centrum produktu lokalnego.

- Jaki procent mieszkańców opowiedziało się w referendum w 2003 roku za wejściem do Unii?

- Nie pamiętam.

- W całym powiecie frekwencja wyniosła 44 procent. Trzy na dziewięć gmin były przeciwko Unii. Ale Drohiczyn był za.

- Nie dziwi mnie to. Z Drohiczyna już pod koniec lat 80. więcej autobusów odjeżdżało w tygodniu do Brukseli niż do Warszawy. Kobiety sprzątały, mężczyźni remontowali. Ludzie widzieli, jak się żyje na Zachodzie. Teraz wracają. Nie wiem, czy już się dorobili, czy może widzą, że w Polsce również można żyć jak na Zachodzie? A może tam popsuło się życie? Nie wiem. Też jeździłem po świecie w latach 90. Jako student SGGW byłem na stypendium Ministerstwa Rolnictwa w Kanadzie, na fermie. A w pracy magisterskiej porównywałem dwa gospodarstwa - polskie i holenderskie, mojego ojca i pewnego Holendra. Jedno i drugie nastawione było na produkcję mleczną - ojciec miał 30 hektarów, Holender 50. Holender wypadł lepiej nie tylko przez hektary i dopłaty unijne, ale dlatego, że inna była wartość ziemi. U nas hektar kosztował 2 tysiące złotych, w Holandii 60. Teraz u nas kosztuje nawet 120 tysięcy, tak jest choćby w powiecie wysokomazowieckim. Na tym zagłębiu mleczarskim najlepiej widać, ile dało nam wejście do Unii.

- Przyjdzie pan wieczorem na konferencję i spektakl?

- Naprawdę chciałbym, ale syn się w sobotę żeni.

Kto odważny, stanie do zdjęcia

Jest 17.00. W sali siedzi około 30 osób. Niektórzy robią notatki.

Łukaszewicz przemawia: - Proszę państwa, my, starsi, źle opowiedzieliśmy naszym 40-letnim dzieciom historię, tym, którzy wojnę znają z serialu "Czterej pancerni i pies", a dziś rządzą Polską. Wśród tej generacji jest najwięcej eurosceptyków.

Pod koniec 2017 roku sondaż Kantar Millward Brown podawał, że wyprowadzić nas chce z Unii 11 procent Polaków. A w lipcu następnego roku chciało tego już 30 procent. Agresywna antyunijna postawa rządzących zdziałała swoje.

Premier Morawiecki mataczy. Powiedział, że Polska dostała 32 miliardy euro na rozwój. A tymczasem jego minister stwierdził, że saldo wyniosło 100 miliardów euro. Czy to celowa dezinformacja?

Ogłosiłem Obywatelską Listę Wdzięczności dla Unii. Można się wpisywać na stronie dziekujeciunio.pl. Tak jak w 1926 roku dziękowaliśmy USA za wsparcie przy odzyskaniu niepodległości i tysiące ton żywności, odzieży i lekarstw, tak teraz dziękujmy UE. Można tam pisać swoje historie, wklejać zdjęcia, i nie muszą to być drogi i mosty. Ja wkleiłem zdjęcie dwóch paszportów - tego sprzed wstąpienia Polski do Unii i tego obecnego, z podwójnym obywatelstwem, polskim i europejskim. Swoje podziękowania wpisało do tej pory może 3 tysiące osób. Mało.

Po konferencji siadamy na ławkach ustawionych w kierunku schodów. Ciemno. Słychać odgłosy bitwy. W zakrwawionej koszuli wyłania się Łukaszewicz jako Wojciech Jastrzębowski. Na niego pada reflektor. Woła:

- Monarchowie i Narody Europy!

Prawa narodowe stanowi naród przez swoich pełnomocników, czyli sejm, prawa zaś europejskie stanowi Europa przez swój Kongres, złożony z pełnomocników wybranych przez wszystkie narody.

Różnica religii i urodzenia nie będzie pociągała za sobą różnicy praw; każdy zatem człowiek, jakiego bądź wyznania i stanu, będzie doznawał równej opieki praw narodowych i europejskich i równe mieć będzie prawo do wszelkich dostojeństw.

Wszelka broń wojenna, czyli przeznaczona do rozlewu krwi, znajdująca się na ziemi europejskiej, staje się własnością całej Europy.

Liczba spraw rozstrzyganych przez Kongres Europejski będzie miarą niedokładności praw i rządu tego narodu, który do takowych spraw dawał powody.

Brawa.

Ukłony.

Zdjęcia.

Pytam widzów, dlaczego przyszli.

Halina z Siemiatycz, emerytka: - Rodzi się dyktatura partyjna. Ludzie się boją. Pojechałyśmy z koleżankami na protest antyrządowy do Warszawy. Zrobiłyśmy sobie wspólne zdjęcie. Jedna z koleżanek stanęła na samym krańcu, żeby można ją było wyciąć ze zdjęcia, jeśli zechcemy dać je na Facebooka lub do gazety. Pytam się, dlaczego chce być wycięta. A ona, że szef głosuje na PiS i miałby pretensje. Ludzie boją się partii jak za komuny. Dlaczego znowu to sobie fundujemy?

Ewa z Drohiczyna: - Podróżuję po świecie. Nie wyobrażam sobie zamknięcia w państwie katolicko-narodowym.

Karolina, gościnnie w Drohiczynie: - Nie jest to moja wrażliwość artystyczna, choć trafia do ludzi. Cieszę się, że usłyszałam o Jastrzębowskim. Nie wiedziałam, że mieliśmy proroka.

Telefon

Tydzień później spotykam się z Olgierdem Łukaszewiczem w Warszawie. Mówi: - A wiesz, że z Drohiczyna przyszło tylko pięć osób? Artur z Beatą dzwonili po znajomych z okolic, żeby przyjechali. Sam Drohiczyn nie był zainteresowany, nawet "Seksmisją". Jadę za dwa tygodnie w Polskę zachodnią - do Czarnkowa, Wągrowca, Szamotuł i Złotowa.

---

Olgierd Łukaszewicz - ur. w 1946 roku w Chorzowie, aktor filmowy i teatralny, były prezes Związku Artystów Scen Polskich, założyciel fundacji My Obywatele Unii Europejskiej oraz strony internetowej Dziekujeciunio.pl

Jego najnowsza kreacja filmowa to rola umierającego Andrzeja w filmie "Jak pies z kotem" Janusza Kondratiuka

--

Na zdjęciu: Olgierd Łukaszewicz z Fundacji My Obywatele Unii Europejskiej podczas konferencji prasowej Komitetu Obrony Demokracji, 5 kwietnia 2018 r. na rynku w Kamiennej Górze

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji