Artykuły

Anna Polony: Urodziłam się trochę za późno

Kochana przez widzów, uwielbiana przez studentów. Wielka aktorka Anna Polony tęskni do czasów, kiedy słowo w teatrze miało swoją wagę, a reżyserzy szanowali wielkich dramaturgów. W serialu "Drogi wolności" gra nestorkę krakowskiej rodziny w czasach walki o niepodległość.

Jest perłą i dumą krakowskich scen. 50 lat spędziła w Starym Teatrze, grając u największych reżyserów: Jarockiego. Wajdy. Kutza. Wspaniała artystka i uwielbiany pedagog Była ulubioną aktorką Konrada Swinarskiego, w którego spektaklach stworzyła niezapomniane kreacje, wcielając się m.in. w Claire w "Pokojówkach". Stellę w "Fantazym". Helenę w "Śnie nocy letniej" czy Muzę w "Wyzwoleniu". Bawiła w "Damach i huzarach", wzruszała w "Kreaturze" -wspaniałym spektaklu o Sarze Bernhardt. Mówią o niej: rozbrykana, szalona, nieobliczalna, dynamit, a przede wszystkim: WIELKA. Anna Polony. Od niedawna znów gości w naszych domach, grając nestorkę rodu. Emilię, w serialu "Drogi wolności" opowiadającym historię krakowskiej rodziny Biernackich w czasach walki o niepodległość.

Jak to się stało, że zdecydowałaś się na rolę Emilii?

- Na początku nie chciałam przyjmować żadnej propozycji ze względu na nie najlepszy stan zdrowia, konieczność dojazdów, tę całą mordęgę z byciem na planie. Poza tym byłam zmęczona po serii spektakli. Ale Stanisław Krzemiński, producent telewizyjny, współautor sukcesu "Londyńczyków", "Plebanii", pomysłodawca "Dróg wolności", miał już gotowy pomysł na ten serial. Nie ukrywam, że scenariusz wydał mi się bardzo ciekawy, rola Emilii też. No więc zaczęły się nalegania, namawiania. A do tego zaproponowano mi doskonałe warunki mieszkaniowe w Warszawie - bo tam głównie były zdjęcia; opiekę, wygodny samochód z kierowcą w razie potrzeby i wszelkie inne wygody.

No i stało się.

Na planie spotkałam się z wieloma moimi studentami, w tym serialu gra bardzo utalentowana młodzież, śliczne dziewczyny, piękni chłopcy. Potem Wydawnictwo Znak wydało dwa tomy tej historii autorstwa Stanisława Krzemińskiego: "Iskrę" i "Jesienny poniedziałek", które rekomendowałam swoim krótkim wstępem - niebawem ukaże się trzeci tom "Zawierucha". I tak oto weszłam w rodzinę Biernackich ze Sławkowskiej 10. Piękna jest ta krakowska historia trzech młodych sióstr: Maryni, Aliny i Lali, których losy przeplatają się z dziejami Polski w latach 1914-26. Głównymi bohaterkami są kobiety wchodzące w dorosłość w bardzo gorącym okresie naszej historii. Te dziewczyny postanowiły razem z Polską wybić się na niepodległość, założyć gazetę, by uratować firmę ojca, walczyć o emancypację kobiet. Fabuła serialu w dużej mierze inspirowana jest pamiętnikami Polek z początków XX wieku. Serial opowiada m.in. o pokoju brzeskim, Powstaniu Wielkopolskim, powstaniu rządu Paderewskiego, początkach wojny polsko-bolszewickiej, o prawach wyborczych dla kobiet, o Powstaniu Krakowskim, a także zamachu majowym. A moja Emilia? Jest głową rodziny, wszyscy się z nią liczą - skądś to znam.

Czy losy Twojej rodziny w jakikolwiek sposób splatają się z losami bohaterów "Dróg wolności'?

- Rodzice pobrali się tuż przed I wojną. Mama była rodowitą krakowianką. Dlatego we wstępie do "Iskry" napisałam, że rodzice chodzili tymi samymi drogami co Biernaccy, przeżywali podobne emocje, radości i smutki związane z odzyskiwaniem niepodległości. Pod koniec wojny tata został powołany do wojska austriackiego, a że miał na utrzymaniu rodzinę, był potrzebny w domu. Mama zdobyła więc pieniądze, być może sprzedała kosztowności i wykupiła ojca, bo tak strasznie bała się o niego. Ojca nie znałam, urodziłam się po jego śmierci. Tata prowadził zakład introligatorski na placu Słowiańskim. Po wojnie mama go zlikwidowała. Po ojcu mam taki silny charakter i temperament. Mama opowiadała mi o euforii, jaka zapanowała po odzyskaniu niepodległości, jaka radość była na ulicach. W naszej rodzinie panował kult Piłsudskiego. Mama wspominała, że po śmierci Marszałka krakowianie nosili w rękawach, wozili na taczkach ziemię na usypywany kopiec Piłsudskiego. A po wojnie było różnie: lepsze i gorsze czasy, biedniej i nieco zamożniej, a wszystko było ukierunkowane na dzieci, żeby je dobrze wychować i wykształcić. No i tak brat skończył prawo, ja poszłam w aktorstwo, czyli spełniłam marzenie mojej młodszej siostry Zosi, która marzyła o tym zawodzie, ale nigdy nie została aktorką.

Czy w Twoim domu były jakieś tradycje teatralne?

- Mama uwielbiała teatr, chodziłam z nią do Teatru Słowackiego, gdzie później, po ukończeniu Szkoły Teatralnej, spędziłam cztery sezony jako aktorka. No a potem 50 lat w "Starym", lat tłustych, choć z przykrym rozstaniem, bo nie chciałam podpisywać się pod nowymi pomysłami nowej dyrekcji.

Mimo wielu zawirowań życiowych, wielu bolesnych chwil, odnoszę wrażenie, że jesteś osobą szczęśliwą?

- Szczęśliwą? Zgrzeszyłabym narzekając. Rok po rozwodzie z moim mężem Markiem Walczewskim przeżyłam dramat: tragiczną śmierć Konrada Swinarskiego, z którym byliśmy w wielkiej przyjaźni. Często przychodził do mojej mamy na obiady, uwielbiał nerkówkę z ryżem. Mój Boże, jak my rozumieliśmy się... A jednak najszczęśliwsze lata były chyba w Szkole Teatralnej. Czas, kiedy nie masz już, jak w liceum, narzuconych przedmiotów, których niekoniecznie chcesz się uczyć, czas już rozluźnionej dyscypliny domowej... Co tu dużo gadać, młodość zawsze człowiek wspomina najmilej. Nie, nie chciałam

w młodości przewracać świata do góry nogami, jak to często próbuje młodzież. Zawsze byłam humanistką, lubiłam poezję, chciałam opowiadać o swoim widzeniu świata, o postrzeganiu życia, o szukaniu odpowiedzi na pytania, które mnie dręczą.

Jakie pytania dręczyły młodziutką studentkę?

- Dlaczego. Dlaczego żyjemy, dlaczego cierpimy, dlaczego musimy umrzeć. W szukaniu odpowiedzi na te pytania pomagali mi moi wspaniali przedwojenni profesorowie, wielcy aktorzy: m.in. Wacław Nowakowski, Władysław Woźnik, Mieczysław Kotlarczyk - twórca słynnego Teatru Rapsodycznego, Maria Malicka, Halina Gallowa. To oni uczyli nas elegancji, klasy, wyrazistego słowa, gestu. Jakże to wszystko było inne od dzisiejszego wariackiego teatru, w którym słowo nie ma swojej wagi, a tekst wielkiego dramaturga nie jest szanowany przez reżyserów. Nie wspominając już o urodzie obyczaju, która praktycznie odeszła w zapomnienie. Te wspomnienia lat szczęśliwych coraz częściej do mnie wracają, są niezwykle żywe, radosne, ciepłe i kolorowe. Bo szkoła to nie było tylko zdobywanie wiedzy o zawodzie, świecie. To także były szalone lata wspaniałych zabaw. No przecież nasz rok był nie tylko zwariowany, ale i towarzyski, wystarczy, że ci wymienię m.in. Jurka Binczyckiego, Marka Walczewskiego, Tadka Kwintę, Janusza Zakrzeńskiego czy Olę Górską. Wspaniałe lata w cudownym towarzystwie.

A czy w tym egoistycznym zawodzie możliwe są prawdziwe, szczere przyjaźnie?

- Oczywiście. One z czasem nieco słabną, jak już przestajemy codziennie spotykać się w teatrze, ale jednak wiele przetrwało. Najdłużej przyjaźnimy się z Jurkiem Trelą, choć nieraz kłóciliśmy się: on mnie wygarniał od dewotek, a ja jemu od komuchów. Ale przyjaźń trwa. Kiedyś z Izą Olszewską byłyśmy blisko, do dziś z Dorotką Segdą, Jurkiem Stuhrem, Żukiem Opalskim i wieloma innymi. Blisko byłyśmy z Wisławą Szymborską, jestem z Ewą Lipską. Z Ewą nieraz spieramy się, ale ona i tak twierdzi, że mnie kocha, a ja ją. Choć to jest zawód, w którym każdy "idzie po swoje", rywalizacja jest ogromna, to jednak przyjaźnie istnieją. Tej rywalizacji nie da się uniknąć, ona też była jedną z przyczyn naszego rozstania się z Markiem.

Mówiłaś mi niegdyś, że dzisiejszy świat nieco Cię uwiera, podobnie jak współczesny teatr. Z czym nie możesz się pogodzić?

- Urodziłam się trochę za późno i mój bunt wynika również z niezgody na ten świat. Myślałam, że jak stłumimy komunę, to pokażemy, na co nas stać. Trochę się zawiodłam: niechlujstwo, kombinatorstwo, egoizm - to brzydkie nasze cechy narodowe. A ludzki egoizm zrywa przyjaźnie, zastępowane przez cynizm, interesowność, butę. To mnie boli. Do teatru też wchodzą wielkimi krokami wulgaryzmy, którymi przesiąknięty jest współczesny dramat, a klasykę odziera się z jej urody i stylu. Strasznie narzekam, prawda? Nic na to nie poradzę, że jest we mnie swoiste poczucie piękna, wyzwalające pozytywne emocje. Dlatego zawsze lubiłam role romantyczne, bo uważam, że uczucie jest u człowieka najważniejsze. A romantyzm właśnie buntował się przeciwko złym zjawiskom, w imię miłości. Kocham romantycznych bohaterów z ich szaleństwem i poczuciem misji.

Czy teatr był Twoją największą miłością?

- Nie myśl, że ja w życiu zajmowałam się tylko teatrem i rodziną. O, nie. W naszym domu kwitło życie towarzyskie. Mama robiła pyszne przekąski, popijało się wódeczkę - w tym byłam zawsze kiepska, za to tańce uwielbiałam. Zawsze lubiłam się bawić, również z moimi studentami.

A jakie są dziś Twoje marzenia?

- Nie mam marzeń. Spełniłam swoje ambicje i udowodniłam sobie i innym, że potrafię coś osiągnąć w życiu. A wracając do marzeń: skłamałam, że nie mam. Mam jedno: skończyć z tą cholerną dietą i móc zjeść to, co lubię. Z lodami włącznie.

**

ANNA POLONY

(ur. w 1939 r. w Krakowie). Aktorka teatralna i filmowa, wieloletnia aktorka Starego Teatru w Krakowie i pedagog Akademii Sztuk Teatralnych w Krakowie, w latach 1999-2005 jej prorektor; reżyser teatralny. Najważniejsza w jej karierze była współpraca z Konradem Swinarskim. Wystąpiła w jego 12 realizacjach i asystowała przy legendarnej inscenizacji "Dziadów" Mickiewicza (1973 r.).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji