Artykuły

Teatr nasz powszedni

Mimo wielu pozycji słabych czy wręcz nijakich, festiwal manifestował jednak niezwykłą odporność i żywotność naszego teatru. Poprzez skorupę indyferentyzmu, poprzez miny i grymasy, charakterystyczne dla teatru unikającego jakiejkolwiek problematyki, przebijały się sprawy żywo nas obchodzące. W sposób szczególny zaznaczyło się to w toruńskim przedstawieniu "Hamleta" w reżyserii Jana Maciejowskiego. W swoim czasie opisał je w "Życiu" Jan Paweł Gawlik. Oglądałem je równocześnie chyba z nim i miałem podobne jak on wrażenia. Ale w ciągu kilku tygodni od premiery spektakl dziwnie dojrzał, pogłębił się intelektualnie, nie tracąc nic z dawnej precyzji i jaskrawości pewnych motywów. Czas sprawił swoje: na czoło wysunął się konflikt Hamlet - Klaudiusz, konflikt pokoleń, którym nabrzmiała jest nasza współczesność. Dzięki temu przede wszystkim spektakl dojrzał również i aktorsko. To znaczy Hamlet Marka Bargiełowskiego zajął w tych zmaganiach należne mu miejsce. Słusznie też aktor został wyróżniony przez jury jedną z czterech nagród aktorskich. (Kolejność ich jest ukryta za hierarchią fundatorów. Sądząc z kolejności podanej w werdykcie jury Bargiełowski otrzymał pierwszą nagrodę.) Interesującą wykonawczynię roli Ofelii, Teresę Marczewską, wyróżniono nagrodą SPATiF dla młodego aktora.

Przedstawienie "Hamleta" było niewątpliwie najbardziej konsekwentne i przemyślane, zarówno w opracowaniu egzemplarza, jak i w konstrukcji. Myślę, że Maciejowski wróci jeszcze do tego utworu na swojej pieczołowicie kształtowanej szekspirowskiej scenie. Ale już pierwsza "przymiarka" (zrealizowana w oparciu o ciągle tę samą "maszynę do grania Szekspira" Zofii Wierchowicz) przyniosła mu zasłużony sukces - pierwszą nagrodę reżyserską.

Podzielił ją ze swym następcą na stanowisku dyrektora teatrów szczecińskich - Józefem Grudą, który przedstawił swoją czwartą inscenizację "Wesela". Była to -w jego ujęciu - dyskusja na temat współczesności; świadomie, czy nie - nawiązał do zaproponowanej dwa lata temu przez Maciejowskiego problematyki. opartej o głośną inscenizację "Wyzwolenia". Ale Gruda rozwiązał to inaczej: w pełnej zgodzie z utworem. Przedstawienie jego początkowo niczym się nie wyróżniało, pierwszy akt był w miarę tradycyjny, trochę inaczej wprowadzał jedynie postacie" sztuki. Dopiero akt drugi przyniósł rozwiązanie zagadki. Gruda nie wprowadza na scenę "osób dramatu". Nie są to u niego widma, czy obrazowe reminiscencje malarskie. Są zwyczajnymi ludźmi, ubranymi jak my. Siedzą obok nas na widowni. A więc każdy z nas, współczesny Polak. I w naszym imieniu prowadzą dialogi z bohaterami sztuki, którzy wychodzą na wysunięte podium, trzymając w ręku podsunięte im przez Chochoła rekwizyty. Chochoł zaś jest rodzajem Puka, wsiowym głuptakiem, organizującym tę "zabawę panów". Zabawa jednak z minuty na minutę staje się coraz mniej zabawna. Temperatura zaczyna narastać, gdy Dziennikarz (Wacław Ulewicz) rozpoczyna swój spór ze Stańczykiem. W miarę posuwania się dialogu obaj podnoszą głosy, jakby wierzyli jeszcze, że mogą się wzajemnie przekonać, aby - po chwili - zacząć krzyczeć razem i równocześnie; głosy, ich nakładają się, ale rozróżniamy już poszczególnych słów. Nikt już nie słucha "argumentów", biją w nas tylko strzępy zdań, przestajemy obserwować przedstawienie, czujemy się porwani czymś, co się wokół nas dzieje. Jesteśmy u siebie, w Polsce, dziś

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji