Artykuły

Lekcje Mistrza Jana

W zmienności sytuacji i przebiegów spraw, w permanentnym zawieszeniu i niepewności - dobrze mieć punkt stały. W czasach zmian dobrych i lepszych - dobrze mieć coś niezmiennego. Ja na przykład niezmiennie powtarzam z dumą, że moim Mistrzem jest Jan Michalik - pisze Dariusz Kosiński.

Od czasu ostatniego felietonu opublikowanego w tym miejscu przed wakacjami dużo się wydarzyło. Czy też raczej nie wydarzyło, bo tkwimy w jakimś nieustannym trailerze produkcji, na którą czekamy i doczekać się nie możemy. Wiele by o tym mówić można, ale mówić o tym właśnie niespecjalnie się chce, bo głowa boli od zdań warunkowych wyplatanych na nieznanych okolicznościach, nie wiadomo przez kogo założonych. Na początek nowego sezonu wolę więc wrócić do tego, czego żadna wymiana elit nie zmieni - do osobistego Mistrza, którego we własnym rankingu, bez oglądania się na jakiekolwiek komisje akredytacyjne, obdarzam zawsze kategorią A+. To, że Mistrz kończy właśnie osiemdziesiąt lat, ma wprawdzie swoje znaczenie, bo powstaje przez to okazja, jak się należy - po krakowsku - jubileuszowa, ale rocznica ta, jakkolwiek radosna, stanowi tylko pretekst maskujący powody poważniejsze.

Że profesor Jan Michalik jest moim Mistrzem, powtarzam przy każdej nadarzającej się okazji, wywołując tak dobrze znany uśmiech adresata tych słów - jednocześnie zażenowany i ironiczny, choć przecież i radosny. Dziesięć lat temu, gdy uniwersyteckim zwyczajem obchodziliśmy jubileusz jego siedemdziesięciolecia, wręczaliśmy specjalną księgę i spotykaliśmy się - jak należy, po krakowsku i ujotowsku - w Stuba Communis Collegium Maius, też te słowa powtórzyłem. I to chyba wtedy, w czasie mniej oficjalnej części uroczystości jej bohater podszedł do mnie i z tym swoim charakterystycznym uśmiechem powiedział mniej więcej coś takiego: "To zabawne, że nazywasz mnie swoim mistrzem, skoro ja cię przecież nigdy nie uczyłem. Nie byłeś moim studentem".

Prawda! Nie byłem. Kiedy przyszedł dla naszego roku krakowskiej teatrologii czas na wykłady z historii teatru polskiego, doktor habilitowany Jan Michalik właśnie wyjechał do Niemiec na gościnne występy i zostawił nas w czułych objęciach wspominanej tu przed wakacjami prof. Niny Kiraly. W ten sposób minęliśmy się z Nim jako wykładowcą i egzaminatorem. Lata starsze i młodsze tego drugiego nam zazdrościły, mówiąc, że co my tam o teatrologii studiowaniu wiemy, skorośmy historii teatru polskiego u Michalika nie zdawali.

Potem też jakoś nie było okazji się spotkać na seminariach czy innych zajęciach. Doszło do tego dopiero na studiach doktoranckich, kiedy wszyscy zajmujący się historią teatru polskiego wylądowaliśmy pod opieką Jana Michalika. Wtedy tak naprawdę poznałem, czym może być i czym być powinien uniwersytet. Cotygodniowe spotkania nie miały na celu niczego innego jak tylko wolną, nieograniczoną w żaden sposób wymianę myśli na tematy interesujące wszystkich uczestników. Żadnej rzezi statusowej, żadnej rywalizacji, żadnego przepychania się w walce o zajęcie wyższej pozycji w hierarchii. I coś, czego potrzebowałem wtedy jak powietrza - naturalna i oczywista wiara w sens takiej właśnie pracy, takiego myślenia. Wokół nabierający rozmachu drapieżny kapitalizm: Janusz Korwin Mikke z niezmąconą (jak zawsze!) pewnością siebie radził, by takimi rzeczami, jakie nas pasjonowały, zajmować się w ramach hobby, bez obciążania tymi fanaberiami podatników. I gdy już prawie byliśmy gotowi uwierzyć i ruszać za kolegami z filmoznawstwa porzucającymi dla reklam kino Andrieja Tarkowskiego, Jan Michalik całym sobą przekonywał, by nie dać sie nabierać, bo jeśli nie my, to kto opowie o dyrekcji Dobrzańskich, Koźmianowej adaptacji "Lizystraty" czy rozpuszczonych włosach Julki Chomińskiej. Nie wiem, gdzie bym dziś był, gdyby nie ta nienaruszalna oczywistość, jaką było dla naszego Profesora przekonanie, że trzeba robić to, co mamy do zrobienia, skoro jest do zrobienia tak dużo, czego nie robi nikt.

W pewności tej nie było nic z pompowania własnej wagi, żadnego wynoszenia podejmowanych przez siebie problemów do rangi przełomowych i fundamentalnych. Była za to rzemieślnicza rzetelność i cierpliwość, której niestety nie przyswoiłem sobie na tyle dobrze, by została ze mną na dłużej. Dotknięty "badawczym ADHD" zacząłem wkrótce łapać za ogony kilka bardzo różnych srok naraz, tęskniąc zarazem za tymi spokojnymi dniami, gdy spotykaliśmy się z Janem Michalikiem na korytarzach Jagiellonki. To także powód, dla którego tak chętnie i często nazywam Profesora moim Mistrzem - bo brak mi tego spokoju, tej cierpliwości i rzetelności, których jest wzorem.

Brak mi też tego uniwersytetu, którego smak dał nam poznać na swoich seminariach. Wkrótce nadeszły czasy kolejnych reform, ankiet samooceny, komisji akredytacyjnych i parametryzacji, nieudolnie usiłujących zastąpić biurokratyczną kontrolą autentyczną pasję i ciekawość oraz zaufanie do tych, którzy się nimi kierują. Dzięki Janowi Michalikowi miałem to szczęście, że doświadczyłem jednego i drugiego. A związana z nimi i z nich wynikająca pewność wolnych, bo z woli własnej, a nie potrzeb kariery wynikających poszukiwań, stała się dla mnie - może niemal niedostępnym już, ale wciąż pamiętanym - sednem i sensem pracy akademickiej.

--

Na zdjęciu: prof. dr hab. Jan Michalik z medalem "Zasłużony Kulturze Gloria Artis", wręczonym w Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego w Warszawie 25 marca 2015 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji