Artykuły

Igor Kujawski: Długi to specjalność Morawskiego, widać to też w jego oświadczeniach majątkowych

- Jako aktor jesteś tyle wart, ile wynegocjujesz. Ale zazwyczaj twoja wartość jest weryfikowana przez osoby trzecie. A Cezary Morawski weryfikował sam siebie. I najwyraźniej poczuł, że to jego ostatnie pięć minut - mówi Igor Kujawski, aktor Teatru Polskiego w rozmowie z Magdą Piekarską w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

Magda Piekarska: Jak zareagowałeś na rewelacje o dodatkowych gigantycznych zarobkach Cezarego Morawskiego?

Igor Kujawski: Kwoty są szokujące, ale przyznam, że nie byłem nimi zaskoczony. Nie spodziewałem się po Morawskim niczego dobrego, moje przypuszczenia tylko się potwierdziły. Czytałem więc te doniesienia ze stoickim spokojem.

Stawki nie zrobiły na tobie wrażenia?

- Każdy z nas ma swoje stawki. W tym środowisku jesteś tyle wart, ile wynegocjujesz. Ale zazwyczaj twoja wartość jest weryfikowana przez osoby trzecie. A Cezary Morawski weryfikował sam siebie. To jest zawód pięciu minut, nasze zarobki bywają wysokie. Najwyraźniej Morawski poczuł, że to jego ostatnie pięć minut, więc zadbał o to, żeby były bardzo wysokie.

Rekordowo wysokie.

- Nie sądzę, żeby nawet w Teatrze Narodowym sięgały takiego poziomu. W Teatrze Polskim wchodziłem na scenę za 400 złotych. Ale te stawki, jakie sobie przyznawał Morawski, świadczą o jego megalomanii, potrzebie zarabiania dużych pieniędzy, spowodowanej najprawdopodobniej długami, co widać w jego oświadczeniach majątkowych.

A biorąc pod uwagę sięgający 1,3 mln zł dług Teatru Polskiego, można powiedzieć, że długi to jego specjalność. Od Związku Artystów Scen Polskich, gdzie był skarbnikiem, począwszy, na Polskim, mam nadzieję, skończywszy.

22 tys. zł za przygotowanie roli, 2700 za wyjście na scenę, 1300 za udział w próbie - aktorzy, z którymi rozmawiam o tych stawkach, mówią o poczuciu upokorzenia. O tym, jak np. we Wrocławskim Teatrze Pantomimy za wyjście na scenę dostaje się 70 zł brutto.

- Praca w teatrze jest jednym wielkim pasmem upokorzeń. Ja po 35 latach pracy wstydzę się tego, ile zarabiam.

Ile?

- Nie będę mówił o kwotach. Ale nie są to pieniądze, które dają jakiekolwiek poczucie bezpieczeństwa. Nie da się za to przeżyć, dlatego grywam w filmach, występuję gościnnie w innych teatrach, stąd też znam stawki gościnne, wiem, ile się płaci za przygotowanie roli i wejście na scenę. I z przykrością stwierdzam, że bardzo daleko mi do pana Morawskiego.

Ale w tym wszystkim boli mnie to, że to właśnie strona finansowa robi tak kolosalne wrażenie. To zresztą generalna zasada - na niewielu robią wrażenie machinacje wokół Trybunału Konstytucyjnego, natomiast premie politycznych nominantów już tak.

A dla mnie prawdziwie szokujące jest to, co się stało z teatrem, z jego artystycznym kształtem. Mnie oburzają nie tyle te kwoty, które wypłaca sobie Morawski, co cała jego dyrekcja. Finanse są sprawą pierwszorzędną, to oczywiste, że wydaje się tyle, ile się ma, ale w teatrze liczy się też efekt tego wydawania. A tu wydawano kolosalne kwoty na nic.

Masz na myśli obecność na scenie dyrektora?

- Nie tylko. Chodzi mi o całe produkcje. Nie znamy jeszcze szczegółów wydatków Polskiego, choć mam nadzieję, że wkrótce je poznamy, zwłaszcza jeśli chodzi o honoraria twórców, którzy pracowali w teatrze, bo chodzą słuchy, że Morawski bardzo dobrze płacił. Ale skoro mało kto chciał z nim współpracować, musiał sięgać po inne argumenty, poza wątpliwymi artystycznymi.

Oprócz honorariów twórców interesuje mnie chociażby koszt nowej strony internetowej, która pojawiła się, kiedy teatr był zadłużony, to, kto ją zrobił i za jakie pieniądze. Także honoraria Anny Zagórskiej, żony dyrektora, która gra gościnnie w spektaklach Polskiego. Chciałbym się też dowiedzieć, dlaczego przy ponadczterdziestoosobowym zespole ogromna część obsady spektakli to aktorzy występujący gościnnie. Przypominam, że dwa lata temu z okładem ten teatr siłą swojego własnego zespołu wystawił "Dziady" w całości.

Ale podkreślę, że choć finanse go kompromitują, to Morawski stracił twarz już na samym początku, obejmując dyrekcję Polskiego. I prowadząc teatr - poprzez kształtowanie zespołu teatru, repertuaru. Nie mam słów, żeby nazwać to, co myślę o jego dyrekcji.

Nie pojawił się w Polskim sam z siebie - wybrała go komisja konkursowa.

- Śmiem twierdzić, że pan Morawski jest tylko skutkiem, przyczyną tego kryzysu jest Tadeusz Samborski, który zarządza kulturą na Dolnym Śląsku. To on jest protektorem obecnego dyrektora Polskiego, on forsował jego kandydaturę już dwa lata przed końcem dyrekcji Krzysztofa Mieszkowskiego. Później próbował go umieścić w Teatrze Dramatycznym w Wałbrzychu. Z jakichś powodów zależało mu, żeby Morawski znalazł wygodne miejsce za dyrektorskim biurkiem.

Teatr Polski słono zapłacił za lekcję, którą, mam nadzieję, wyciągną z tej sytuacji ludzie władzy - oby nauczyli się, że nie można oddawać pola do zarządzania kulturą dyletantom z koalicji, mając wyłącznie na względzie jej utrzymanie. Na pewnych rzeczach trzeba się znać, po prostu. Pan Samborski kiedyś zapytał, dlaczego nie wierzę w Morawskiego. Odpowiedziałem mu, że to nie kwestia wiary, ale wiedzy.

Wierzysz czy wiesz, że Morawski zostanie odwołany?

- Mam nadzieję, że tak się stanie. Zarząd województwa przeszedł długą drogę od momentu mianowania. Jego członkowie zachowali się absolutnie wyjątkowo - potrafili publicznie przyznać się do błędu, co urzędnikom rzadko się zdarza, i próbowali go naprawić, podejmując próbę odwołania Morawskiego.

Wtedy, w kwietniu ubiegłego roku udałoby się jeszcze uratować teatr, "Proces" Krystiana Lupy, który niedawno święcił triumfy w Paryżu, byłby wrocławską, a nie warszawską produkcją, udałoby się utrzymać większość nitek łączących najwybitniejszych polskich twórców teatralnych z wrocławskimi aktorami. Ta okazja przez interwencję pana Pawła Hreniaka, dolnośląskiego wojewody, została zmarnowana. Stało się to, niestety, przy wsparciu teatralnej "Solidarności'.

Ale po doniesieniach na temat honorariów, jakie wypłacał sobie Morawski, nawet "Solidarność" traci do niego zaufanie.

- O "Solidarności" działającej w teatrze nie chce mi się gadać.

Co się stanie, jeśli zarząd województwa odwoła Morawskiego?

- Zacznie się budowanie na gruzach. Myślę, że kilku kolegów wróci do Wrocławia, nie zerwali jeszcze więzi z miastem, ale zespół trzeba będzie budować od nowa i będzie to trwało latami. Wiem, o czym mówię, bo chodzę na premiery za nowej dyrekcji. I każda z tych wizyt jest dla mnie traumatycznym doświadczeniem.

Więc po co chodzisz?

- Bo uważam, że trzeba te spektakle oglądać, niektóre z nich uważam wręcz za lekturę obowiązkową - należy je zobaczyć, żeby wiedzieć, jak nigdy nie robić teatru.

Czyli jak?

- Mnie w teatrze zawsze interesuje to, czego nie wiem, nie umiem. Nie chcę prowadzić widza na Gubałówkę, ale nieprzetartym szlakiem w Himalaje, a przynajmniej w Alpy. A to, z czym mamy do czynienia w Polskim, to Gubałówka z tanim rzemiosłem artystycznym.

To smutne, tym bardziej że to jest mój teatr i widziałem w nim wielkie spektakle. W niektórych z nich grałem. A teraz przez trzy dni po każdej premierze chodzę po domu wkurwiony, nie do życia. Coś mi się rozsypało. Nie można tak traktować widza.

Ale po okresie, kiedy w Polskim były pustki na widowni, ona znów się zapełnia.

- Ale ta publiczność poza Polskim znajdzie bogatą ofertę - jest masa komercyjnych scen. I nie ma sensu zostawiać pola dla takich spektakli na scenie publicznej.

Pan Morawski zajmuje się od lat teatrem komercyjnym, działalnością, która służy zarabianiu pieniędzy. A powinniśmy odpowiedzieć sobie na pytanie, po co został stworzony teatr publiczny. Nikt nie dotuje muzyki pop, bo świetnie sprzedaje się sama. Mecenat został stworzony dla artystów poszukujących, podejmujących ryzyko, poszerzających horyzonty, a nie po to, żeby finansować serwowanie ludziom kotletów odgrzewanych w mikrofalówce.

Zresztą Polski zawsze miał też i lżejsze spektakle w ofercie - poza awangardowymi przedstawieniami można było tam znaleźć nieśmiertelne "Mayday" i "Okno na parlament". I znam ludzi, którzy zaczynali od "Maydaya", a pod koniec sezonu szli na spektakl Lupy. Ten teatr to robił.

Sprzedawał bakcyla?

- Tak, przecież nawet nasze "Dziady" nie były teatrem dla wybitnie wyrafinowanego widza, ale dla szerokiej widowni, za to na najwyższym poziomie wykonawstwa. Moja definicja teatru repertuarowego jest taka: grać można wszystko, ale ważne jest, jak się gra.

Kiedy przyszedłem 25 lat temu na premierę "Maydaya", zobaczyłem osiem wybitnych kreacji aktorskich. W drugim akcie błagałem, żeby przestali, bo mnie wszystko bolało ze śmiechu. I nie mam nic przeciwko takim spektaklom - dla aktora granie w nich to cudowna, odświeżająca lekcja.

Grasz wciąż w "Mayday".

- To za dużo powiedziane. Jako fotoreporter wpadam na scenę na pół minuty. Trzymam się tej okazji, bo wciąż uważam, że to bardziej mój teatr niż pana Morawskiego.

Spotykasz się tam z kolegami z teatru?

- Tak. Ale z niektórymi nie ma szans na rozmowę i kończy się na "cześć-cześć".

Z innymi rozmawiam, aczkolwiek sytuacja, w której się znaleźliśmy, sprawia, że czuję się młody. Bo wciąż bardzo się dziwię.

Czemu?

- Oportunizmowi. Temu, że ktoś traktuje teatr tylko i wyłącznie jako miejsce pracy, a nie jako miejsce eksploracji życia i siebie. Teatr nie służy do zarabiania pieniędzy, aktor zarabia w serialach, filmach, dubbingu.

Chyba że jest Cezarym Morawskim.

- Chyba że.

Może jesteś idealistą. Skąd ta postawa?

- Nasiąknąłem nią w domu, jestem synem aktorów. A później w teatrze, gdzie uczyłem się szacunku do teatru od moich mistrzów - Igi Mayr, Igora Przegrodzkiego, Zyzia Bielawskiego. Wystarczyło obserwować ich zachowanie, ten proces idzie przez osmozę. Igor przychodził do pracy i natychmiast przebierał się w "służbowy" biały fartuch. On oddał teatrowi całe swoje życie ze wszystkimi kosztami. A teatr mu za to bardzo marnie się odpłacił. Zresztą pewnie wcale nie liczył na to, że dostanie coś w zamian. Bo taki jest teatr. Ja też nie mam złudzeń. Teatr to sposób na życie, nie na przeżycie.

A dziś nie współczujesz kolegom, którzy zostali w teatrze, grają w nowych premierach?

- Sami wybrali ten los. Niektórzy aktywnie popierali pana Cezarego, publicznie dawali temu wyraz. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że stoją za takimi decyzjami rozmaite motywacje. Często życiowa sytuacja nie pozwala kontestować tego, co się dzieje w teatrze. I tych ludzi mi żal, oczywiście.

Chociaż to złe słowo - kiedy czytam o tym, że jeszcze tydzień temu siedzieli w zimnych, nieogrzewanych pomieszczeniach, ich traktowanie budzi we mnie wściekłość. Nie wolno doprowadzić do takiego stanu, żeby ludzie, którzy pracują za psie pieniądze, bo kochają teatr, byli w ten sposób dodatkowo upokarzani.

A czym jest dla ciebie Teatr Polski w Podziemiu?

- Ostoją tego, co ważne. Spotykam się tam z ludźmi, którzy podzielają moje myślenie o teatrze. Łączy nas też bezinteresowność, bo choć od niedawna mamy źródła finansowania, to i tak robimy przedstawienia tylko i wyłącznie dla idei, zwłaszcza biorąc pod uwagę organizację pracy. Jesteśmy tam aktorami, maszynistami, sekretarkami, kierowcami. Każdy z nas musi dorabiać, ale terminy premier Podziemia stawiamy zawsze na pierwszym miejscu, żadne pieniądze nie zmuszą nas do odwołania spektaklu.

W nagrodę dostajemy aplauz widowni, jak po performansie Łukasza Twarkowskiego "Kształty stałe", kiedy dostaliśmy Kamyk Puzyny. To był wzruszający moment, dał mi wiele sił i wiarę w sens.

Masz wciąż w sobie tę wiarę?

- Nie wiem, ja po prostu nie umiem inaczej. Nie poradzę nic na to, że wartości stoją u mnie na pierwszym miejscu. A to, czy zjem suchą bułkę, bułkę z masłem czy z masłem i szynką, ma znaczenie drugorzędne. Nie umiem inaczej. Bo inaczej po co?

* Igor Kujawski, aktor Teatru Polskiego i Teatru Polskiego w Podziemiu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji