Artykuły

Anna Radwan: Jest we mnie dużo naiwności

- Żałuję, że nie ma w repertuarze sztuk pisanych wierszem. Jest to najwyższa szkoła jazdy dla aktora. Klasyka uczy wyobraźni, wrażliwości na słowo, metaforę, na rytm, jest najlepszą szkołą warsztatu mówienia - mówi Anna Radwan, aktorka Narodowego Starego Teatru w Krakowie.

Rozmowa z dr ANNĄ RADWAN, aktorką teatralną, filmową i telewizyjną

Jest wybitną aktorką krakowską o ogólnopolskim nazwisku i dorobku filmowym oraz telewizyjnym. Niezapomniana tytułowa rola w "Damie kameliowej" - filmie Jerzego Antczaka. Zadebiutowała w Starym Teatrze w "Zbrodni i karze" jako dziewięciolatka. W tym miejscu pracuje do dzisiaj. Ostatnio oglądamy aktorkę w tytułowej roli męskiej w sztuce Czechowa "Płatonow", a pamiętamy z "Opery mleczanej", w której jako Sopran przeskakuje z postaci w postać z powagą diwy operowej. Znakomicie parodiuje ekspresję przedwojennych aktorek w sztuce "Być albo nie być" jako gwiazda teatru Maria Tura. Lista ról teatralnych jest bardzo długa. W filmie gra ostatnio w "Reakcji łańcuchowej", "Fanatyku" i "Kamerdynerze". Ma stopień doktora i jest wykładowcą w Akademii Teatralnej w Krakowie. Zdobyła wiele nagród i odznaczeń, ze srebrnym Gloria Artis na czele.

***

Wróciła pani z Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Z jakimi wrażeniami?

- Niezwykłymi, bo po raz pierwszy zobaczyłam "Kamerdynera" - film, w którym gram Gerdę von Krauss. I w ogóle po raz pierwszy byłam na tym festiwalu. Od 25 lat nie mogłam pojechać, bo albo miałam zostać mamą, albo były próby do premier w teatrze, albo grałam spektakle. Byłam więc pod bardzo dużym wrażeniem. Żałuję, że nie mogłam niczego zobaczyć, bo było tyle działań promocyjnych wokół "Kamerdynera" - podróżowaliśmy po całym Wybrzeżu.

Co jest największą siłą "Kamerdynera"?

- Rozmach opowiedzianej historii, która toczy się na terenie Kaszub od 1900 do 1945 roku. To bardzo burzliwy czas. Pierwsza wojna światowa, odzyskanie przez Polskę niepodległości, zmiana granic, zmiana systemu monetarnego, wybuch drugiej wojny światowej, znowu zmiana granic, okupacja. Oprócz faktów historii film opowiada o bardzo dramatycznych historiach ludzkich. Wszystkie te zawirowania historyczne przedstawione są z punktu widzenia zwykłego człowieka.

Pruska arystokratka Gerda von Krauss zdaje się bardzo odległa od pani prywatnie...

- Nie mieszkam w pałacu, nie dysponuję tak liczną służbą, nie mam tak pięknych kostiumów. Z jednej strony można żałować, a z drugiej - dziękować Panu Bogu, że oszczędzono mi tylu tak dramatycznych wydarzeń.

Fabuła "Kamerdynera" pokazuje najważniejsze momenty historii Polski z pierwszej połowy XX wieku. Pani bohaterka zmienia się. Czy właśnie to było najtrudniejsze zadanie aktorskie?

- Na ekranie pojawiam się jako niespełna 30-letnia kobieta i kończę, dobijając do osiemdziesiątki. Jest to niezwykle napisana historia. Pomogła fantastyczna charakteryzacja, która wymagała długiego siedzenia w fotelu, co było prawdziwą próbą cierpliwości. Po zdjęciach trzeba było charakteryzację zdejmować specjalnymi środkami kosmetycznymi; zdarzało się, że nie było to bezbolesne. Ale spojrzenie na siebie w lustrze, żeby zobaczyć odbicie dużo, dużo starszej kobiety też jest niezwykłym doświadczeniem. To jest warstwa zewnętrzna, a najbardziej interesującym zadaniem było to, co dzieje się wewnątrz postaci z upływem czasu. Pomiędzy kolejnymi transzami zdjęć była prawie półtoraroczna przerwa, głównie z powodów finansowych, ponadto nie kręciliśmy zdjęć chronologicznie. Trudność tworzenia postaci polegała też na tym, żeby dobrze sobie poukładać w głowie, jak ta postać się zmienia, żeby mimo przeskoków w zdjęciach nie zgubić jej charakterystycznego rysu wewnętrznego. Byłam zachwycona scenariuszem, postać Gerdy została tam bardzo pięknie napisana.

W ubiegłym roku zagrała pani dwie role. Jaka była matka Adama w "Reakcji łańcuchowej", a jaka żona Andrzeja w "Fanatyku"?

- W "Reakcji łańcuchowej" byłam osobą bardzo niesympatyczną, dążącą po trupach do osiągnięcia celu, zrobienia kariery i ułożenia sobie życia według pewnego schematu. W "Fanatyku" spotkała mnie niezwykła przygoda - pracowałam z bardzo młodym reżyserem. Grałam postać charakterystyczną, zmęczoną życiem żonę fanatycznego wielbiciela rybołówstwa. Problem przedstawiony trochę w krzywym zwierciadle. Na planie było bardzo zabawnie i niezwykle miło wspominam tę pracę.

Oba te filmy przeszły prawie niezauważone. Jak pani sądzi, dlaczego?

- Może po prostu się nie podobały? Może nie spełniały pewnych kryteriów? Nie wiem. Nie umiem tego ocenić. Nie lubię oglądać siebie na ekranie, natomiast bardzo silnie zapamiętuję atmosferę z planu, podobnie jak w teatrze zapamiętuję atmosferę z prób.

Do dzisiaj pamiętam pani "Damę kameliową" w filmie z 1995 roku. Jak pani wspomina pracę nad tą legendarną postacią?

- Było to dla mnie niezwykłe doświadczenie. Spotykałam się z legendą polskiego filmu panem Jerzym Antczakiem i panią Jadwigą Barańską. Towarzyszyło mi niezwykłe uczucie: radość i duma, że mogę popracować pod ich okiem. Byłam wtedy młodziutką, początkującą aktorką i niewiele umiałam, dlatego ich opieka i pomoc były nieocenione. Podobnie jak Jana Frycza, który grał Armanda. Film jest mi bliski także z innego powodu. W trakcie zdjęć dowiedziałam się, że będę mamą. Pamiętam atmosferę pracy, kostiumy, w których zresztą bardzo dobrze się czuję.

Oglądała pani film z Gretą Garbo?

- Oczywiście, podobnie jak film Isabelle Huppert.

A operę "Traviata", która opowiada tę samą historię?

- Może nie tyle oglądałam, co słuchałam. "Dama kameliową" to temat, który doczekał się materializacji na różnych polach, bo opowiada ponadczasową historię bardzo pięknej i namiętnej miłości.

Debiutowała pani w Starym Teatrze w Krakowie w "Zbrodni i karze" jako dziewięciolatka. Czy ten debiut zadecydował o tym, co postanowiła pani robić później?

- Tak, to był rodzaj wirusa, którego połknęłam, i który tkwił we mnie bardzo długo w utajeniu. Pochodzę z rodziny muzyków i wydawało się wszystkim, że także nim będę. Przez wiele lat moje życie i edukacja szły w tym kierunku. Kiedy byłam osobą dojrzałą i dorosłą, wirus przystąpił do ataku. Wtedy zadecydowałam, że nie będę studentką Akademii Muzycznej i zapragnęłam zostać studentką Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie. Obie uczelnie znajdowały się w jednym budynku. Na pierwszym piętrze i na trzecim była Akademia Muzyczna, na środku jedno piętro zajmowała szkoła teatralna. Nie byłabym dobrą skrzypaczką, tak myślę, a jestem całkiem przyzwoitą aktorką.

Najlepszą w Krakowie. Dzisiaj gra pani wciąż w tym samym Starym Teatrze tytułową rolę w "Płatonowie", chodząc po scenie w zwiewnej sukience. Odpowiada pani taka dziwna koncepcja reżysera?

- Bardzo mi odpowiada, aczkolwiek, kiedy usłyszałam, że jestem w obsadzie, a na próbie okazało się, że gram rolę tytułową, zadrżałam. A po paru dniach wpadłam w przerażenie, widząc, jakie zadanie przede mną stoi.

Jak jest przyjmowany ten spektakl?

- Różnie, reżyser uprzedził nas, że z jego spektakli zawsze ileś osób wychodzi, że zdarzają się reakcje, że ktoś głośno i ostentacyjnie komentuje albo wychodząc, trzaska drzwiami. Ale zdarza się, że ktoś nie wychodzi, i bywa, że ci, którzy zostają, bardzo pięknie nas słuchają, rozumieją konwencję, w której gramy, reagują bardzo spontanicznie i nagradzają nas pięknymi brawami.

Należy pani do ostatniej generacji aktorskiej, która porusza się głównie w klasyce. Jakim kapitałem jest dla pani klasyka?

- To jest najpiękniejszy kapitał, jaki może być. Żałuję, że nie ma w repertuarze sztuk pisanych wierszem. Jest to najwyższa szkoła jazdy dla aktora. Klasyka uczy wyobraźni, wrażliwości na słowo, metaforę, na rytm, jest najlepszą szkołą warsztatu mówienia.

Znakomicie potrafiła się pani wpisać w stylistykę Starego Teatru. Czy także wtedy, gdy kierował nim kontrowersyjny twórca Jan Klata?

- Myślę, że tak. Bardzo dobrze czułam się w tym okresie, miałam przyjemność i wielką frajdę spotkać się z duetem Monika Strzępka - Paweł Demirski. Okres dyrekcji Jana Klaty wspominam bardzo dobrze, aczkolwiek zgadzam się, że jest artystą kontrowersyjnym. Ale zawsze artystą.

Jaki jest obecnie profil Starego Teatru?

- Po roku bardzo nieszczęśliwego zawirowania wracają do nas reżyserzy, którzy reżyserowali wcześniej w Starym Teatrze za dyrekcji Jana Klaty i tacy, którzy reżyserowali tu bardzo dawno, jak Agnieszka Glińska. I tacy, którzy będą po raz pierwszy w Starym Teatrze. Mam na myśli Marcina Wierzchowskiego. Mam nadzieję, że nie jest to lista zamknięta.

Potrafi pani z dystansem spojrzeć na swój zawód?

- Wyłącznie! Nie mogłabym przetrwać w moim zawodzie, gdybym traktowała go śmiertelnie poważnie. Nie dramatyzuję z powodu, że nie jestem częściej obecna w filmie czy w telewizji.

Dowiedziała się pani tego w sztuce "Być albo nie być" jako Maria Tura - gwiazda teatru?

- Ten spektakl sprawił mi olbrzymią radość, tekst jest autoironiczny dla aktorów, a zwłaszcza dla Marii Tury. Temat przemijającej młodości już dźwięczał mi w uszach.

A w sztuce "Opera mleczana", w której występuje pani jako Sopran, diwa operowa?

- "Opera mleczana" jest cudownym żartem scenicznym. Zagraliśmy ten spektakl ponad 200 razy! Gramy ją kilkanaście lat i czasami mam wrażenie, że niektóre z... żartów pana Andrzeja Mleczki nie trafiają do młodego pokolenia, któremu, szczęśliwie, niektóre tematy są obce.

Lubi pani operę?

- Lubię, lubię śpiew, mam za sobą kilkanaście lat edukacji muzycznej. Jestem wykładowcą przedmiotu piosenka w Akademii Teatralnej w Krakowie. Nawet się doktoryzowałam!

Jak traktuje pani te zajęcia?

- Jako jedną z najpiękniejszych rzeczy, która mogła mi się przytrafić. Długo odmawiałam, bałam się pedagogiki, czułam odpowiedzialność za tych młodych ludzi, ale cieszę się, że władze uczelni nie zrezygnowały ze mnie, wzięli mnie na przeczekanie i wreszcie uległam. Spotkania z młodymi ludźmi to coś fantastycznego. Szkoła teatralna jest ciągle szczęśliwą wyspą i jeżeli gdzieś tam przetacza się tajfun niesympatycznych wydarzeń, ona ciągle pozostaje arkadią. Ja czuję się tam młodsza, mam więcej energii, tolerancji, uśmiechu, cierpliwości i prostej radości z tego, że któryś ze studentów zrozumiał, o co chodzi, że znalazł swój własny ekwiwalent tego, co ja mu proponowałam - stał się cudownie otwartym, świadomym siebie człowiekiem. To są najpiękniejsze momenty.

Wykłada pani przedmiot piosenka, a ja widziałbym panią w zupełnie innym przedmiocie...

- Wykładałam prozę, wiersz, sceny współczesne, sceny klasyczne, ale od pewnego czasu piosenkę, aczkolwiek ciągle mam nadzieję, że wrócę do scen, które również bardzo kochałam.

Ile daje pani z siebie swoim studentom?

- Dwieście procent. Nasza praca nie mieści się tylko w godzinach zajęć. Gdy wracam do domu, jeszcze myślę, co zmienić, jak zmienić, jak porozmawiać. Idąc na zajęcia, opracowuję plan A i przynajmniej jeszcze plan B, bo osobowości są bardzo zróżnicowane.

Jakie jest obecne pokolenie kandydatów na aktorów?

- Zawsze takie samo. Intrygujące, niepokorne, wrażliwe. A że inne niż moje czy to, które było dwa lata temu, tym lepiej.

Od pewnego czasu grywa pani role matek. Szybko przestawiła się pani z amantek na matki?

- Trochę nie miałam wyboru i musiałam się z tym pogodzić. Żal mi tylko, że mało jest ról matek, które niekoniecznie muszą być straumatyzowanymi matkami Polkami, udręczonymi żonami alkoholików albo matkami glamour, żonami biznesmenów, którzy robią ciemne interesy. Bardzo chciałabym zobaczyć matkę uśmiechniętą, dobrze zorganizowaną, komunikatywną, bezpośrednią, heroicznie, ale bez patosu zmagającą się z trudnościami, sprytną. Po prostu fantastycznego człowieka. Znam takie kobiety.

Bywa pani postarzana do ról?

- Tak, ale też lubię grać ze swoimi zmarszczkami, tak było na pewnym etapie zdjęć w filmie "Kamerdyner", gdzie byłam wdzięcznym obiektem dla charakteryzacji. Zauważyłam, że jestem coraz bardziej podobna do mojej mamy, która ma obecnie 82 lata i też była inspiracją dla pań charakteryzatorek.

Prywatnie nie robi pani nic, żeby się odmłodzić?

- Nic, ale nie odmawiam sobie przyjemności kupowania dobrych kosmetyków.

Nie boi się pani pokazać brzydką?

- Nie, bo uważam za fascynujące zobaczyć siebie brzydką. To też jest prawda o człowieku.

Czy tęskni pani za jakimś okresem w swoim życiu?

- Ostatnio rozmawiałyśmy w gronie dziewczyńskim, że mógłby się zdarzyć taki cud, aby zewnętrznie mieć lat trzydzieści, ale w głowie te wszystkie doświadczenia, spostrzeżenia. Byłoby super.

Patrzy pani do przodu i stara się być tu i teraz?

- Bardzo się staram i codziennie rano mówię sobie, że będę celebrować dzień, nie będę się zamartwiać na wyrost, bo w niczym mi to nie pomoże. Pozostaję w takim stanie czasem nawet do południa. Ale mówiąc serio, nie jest to łatwe, ale co innego możemy robić, jeśli nie po prostu być tu i teraz?

Jest pani ciekawa, co przyniesie jutro?

- Oczywiście, mam jeszcze w sobie taką ciekawość, głód. Jest we mnie dużo naiwności i ufności, a bez tego nie byłabym w stanie uprawiać zawodu aktorki, który jest najpiękniejszy na świecie, ale też niezwykle okrutny, zaborczy. Jesteśmy nieustannie oceniani i rozliczani, jak gramy, gdzie gramy, z kim gramy itp. Dźwiganie tej odpowiedzialności nie jest najłatwiejsze.

A czy znajduje pani czas na takie myślenie? Przecież jest bardzo zapracowaną osobą.

- Jestem, ale po pięćdziesiątce osiągnęłam taki cudowny stan, że mój zawód nie jest najważniejszy na świecie. Cudowną frajdę sprawia mi spędzanie czasu z przyjaciółmi na wspólnych rozmowach, na wspólnym gotowaniu, na wspólnym rozwiązywaniu różnych trudności.

Czy pani córka myśli o zawodzie aktorki?

- Miała takie pomysły, ale parę lat temu powiedziała, że nie będzie zdawała do szkoły teatralnej i nie chce mieć nic wspólnego z tym zawodem, bo wie, jak wygląda od kuchni i szkoda jej na to zdrowia i życia. Sytuacja młodych aktorów jest bardzo trudna. Rynek jest mały, a konkurencja olbrzymia, zmienił się profil funkcjonowania teatru. Często angażuje się aktorów do tzw. projektu, nie myśli się o stworzeniu zespołu. Świat idzie do przodu i trzeba się umieć w nim jakoś odnaleźć, często godząc się na kompromisy.

Powiedziała pani: "Mój świat jest w równowadze". Co składa się na tę równowagę?

- Myślę, że to, że zawód nie przesłania mi życia, takiego zwykłego i codziennego, które jest cudowną, pospolitą, szarą, monotonną przeciwwagą do szaleństwa, które mam w pracy, na scenie. Dzięki temu można zachować zdrowy balans.

Co pan robi, kiedy czuje, że jej organizm wymaga regeneracji?

- Mój organizm od pewnego czasu permanentnie potrzebuje regeneracji, ja podpowiadam mu, że już niebawem poczyta fajną książkę, że położy się na trawie. Bardzo lubię podróże i jeśli uda mi się wybrać do jakichś pięknych miejsc, to jestem bardzo szczęśliwa. Lubię się spotkać z przyjaciółmi i gadać, pośmiać się. To są bezcenne momenty regeneracji.

Co najlepiej panią resetuje?

- Ośmiogodzinny sen, za którym też tęsknię, bo jak uda mi się przespać pięć godzin, to jest dobrze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji