Artykuły

Jacek Braciak: Celibat to sztuczna sytuacja

- Pamiętam, jak wpadłem na pomysł, żeby zdawać do szkoły aktorskiej. Myślę, że moi rodzice byli przerażeni. Pochodzę z małej wsi, z Rzekcina, to dwanaście domów. Oni w ogóle nie wiedzieli, czego ja chcę, ale - świadomie lub nie - dali mi ogromną szansę i puścili wolno. Wiele razy się potykałem, jednak proszę zobaczyć: żyję, poradziłem sobie, pracuję w zawodzie - mówi aktor Jacek Braciak.

Aktor charakterystyczny w najlepszym tego słowa znaczeniu. Prawdziwy i przekonujący zarówno jako przyjaciel złomiarza "Ediego", niepozorny komisarz z "Gliny" oraz ekscentryczny projektant w "Brzyduli", jak i gangster, którego zagrał wydawałoby się wbrew warunkom ("Z odzysku"). Z Wojtkiem Smarzowskim spotkał się już m.in. na planach "Róży" i "Drogówki". W "Klerze" Jacek Braciak wciela się w księdza karierowicza marzącego o wyjeździe do Watykanu.

Piotr Guszkowski: "Kler" wywołał zamieszanie, zanim jeszcze ktokolwiek go zobaczył.

Jacek Braciak: Zastanawiam się tylko, czy coś zmieni - może tak? W końcu, jak powtarza Wojtek Smarzowski, Kościół nie ma siły samooczyszczenia. Zwykle dzieje się to za sprawą nacisków z zewnątrz. Chciałbym, żeby dyskusja wokół naszego filmu spowodowała takie poruszenie.

W innych krajach przełomem, katalizatorem były dziennikarskie śledztwa. Pytanie, czy Polacy będą w ogóle gotowi na dostrzeżenie grzechów Kościoła?

- Być może utrudni nam to rozmowę, natomiast wolałbym nie zajmować się kwestiami, na których się nie znam - czyli polityką, socjologią, historią. Nie tym się zawodowo zajmuję. Jestem aktorem. Mam złe doświadczenia z bycia adwokatem we własnej sprawie. Lepiej niech komentują to inni. Poza przesłaniem, jakie film niesie, najważniejsze pozostaje dla mnie, czy jest dobry, czy nie, ponieważ nie interesują mnie filmy nakręcone w słusznej sprawie, ale złe. Jestem sceptycznie nastawiony wobec uwznioślania kiepskiego kina z powodu samej idei.

Jeśli miałbym powiedzieć, czym dla mnie jest "Kler", to traktuję ten film jako swego rodzaju moralitet. Wojtek wraz ze współscenarzystą pochylili się z miłosierdziem nad ludźmi, o których opowiadają, i nie mam na myśli tylko ofiar.

To chyba było jedno z wyzwań przy okazji "Kleru", żeby w każdym z bohaterów dostrzec człowieka?

- Celibat, zamknięcie wielu mężczyzn w jednym miejscu - co dotyczy Kościoła, ale również armii czy szkół z internatem, to sztuczne sytuacje. A sztuczne sytuacje rodzą wynaturzenia. Rodzą - nie wiem, czy się ściśle wyrażę, bo ktoś mi zarzuci, że to nie jest patologia - ale tak bym to nazwał. Takie są konsekwencje powściągania instynktów i ludzkiej natury.

Dlatego nawet grany przez pana ksiądz Lisowski pozostaje postacią, mimo wszystko, niejednoznaczną?

- Zabrzmi to jak truizm, ale każdy ma swoje motywy. Jesteśmy wypadkową naszych doświadczeń, traum. To, co najczęściej mnie rozwija i powoduje, że chcę iść w daną stronę, to nie są spełnienia, tylko właśnie rozczarowania i niepowodzenia.

Wracając do księdza Lisowskiego: można - ale nie należy - zrozumieć, dlaczego robi to, co robi. Że tak rozumie dobro, tak rozumie zadośćuczynienie, że jest podszyty lękiem, egoizmem, pychą. Jako aktor staram się zrozumieć bohatera, którego gram, i na tyle, na ile się da, uczłowieczyć go. Naturalnie w porozumieniu z reżyserem.

Czy czerpał pan inspirację z autentycznych postaci?

- Nie, nie odwoływałem się do nikogo konkretnego, myślałem raczej o cechach przynależnych temu typowi człowieka. Chociażby pewnej powściągliwości. Duże znaczenie miały w tym przypadku kostium, charakteryzacja, włosy. Cały zlepek składowych niezbędnych, żeby powołać nowy twór. Trzeba być ostrożnym, bo kino jest bardzo surowe dla zbyt wyrazistej formy, która uchodzi w teatrze. W kinie mniej znaczy więcej.

Dla aktora sutanna, ornat czy koloratka jest kostiumem jak każdy inny?

- Nie, to kostium bardzo elegancki. W koloratce, tak jak w bryczesach, każdy wygląda dobrze.

Wojtek Smarzowski mówi, że po "Klerze" widzowie będą inaczej na pana patrzeć.

- Mam nadzieję, że się zdziwią. Zresztą, z takim zamiarem przyjąłem propozycję Wojtka. Rozmawialiśmy o tym, że publiczność, znając moje dotychczasowe wcielenia, widziałaby mnie prędzej jako wiejskiego proboszcza, którego zagrał Robert Więckiewicz. Postanowiliśmy zmylić trop. W tym zawodzie o to właśnie chodzi, żeby robić ciągle coś nowego, innego, nie powtarzać się.

Lecz z czasem twarz aktora, chcąc nie chcąc, zaczyna budzić konkretne skojarzenia.

- Pewnie! No, teraz to mnie pan zmusił do zrobienia szybkiego rozrachunku. Niech pomyślę: Jureczek, Pshemko w "Brzyduli", Jóźwiak z "Gliny"... naprawdę zagrałem tyle różnych postaci. A przecież mógłbym być wiecznie "tym małym, śmiesznym". Po prostu jestem szczęściarzem.

Szuka pan dla urozmaicenia propozycji z zupełnie różnych bajek?

- Dzięki pieniądzom zarobionym w reklamie, po raz pierwszy w życiu mam ten komfort, że mogę robić to, co chcę. Wyłącznie. Nie roztrwoniłem tych pieniędzy, dały mi wolność. To nie do przecenienia.

Teraz może pan zostać koproducentem.

- Na przykład. Tak to się szumnie nazywa. Po prostu zrezygnowałem z honorarium i środki te zostały przeznaczone na produkcję filmu.

Mówimy o "Córce trenera" w reżyserii Łukasza Grzegorzka - filmie, którego niestety zabrakło w tym roku na festiwalu w Gdyni. Pana bohater z trudem próbuje tam łączyć rolę ojca i trenera.

Pokładanie nadziei we własnych dzieciach, że będą kontynuacją naszych marzeń, jest z gruntu szkodliwe. Dzieciom należy pozwolić żyć własnym życiem - bo tylko tak człowiek może się rozwinąć.

Pamiętam, jak wpadłem na pomysł, żeby zdawać do szkoły aktorskiej. Myślę, że moi rodzice byli przerażeni. Pochodzę z małej wsi, z Rzekcina, to dwanaście domów. Oni w ogóle nie wiedzieli, czego ja chcę, ale - świadomie lub nie - dali mi ogromną szansę i puścili wolno. Wiele razy się potykałem, jednak proszę zobaczyć: żyję, poradziłem sobie, pracuję w zawodzie. Bywało, że chciałem, żeby ktoś mi pomógł, coś ułatwił. Jednak teraz, po latach, myślę, że dobrze się stało, że musiałem radzić sobie sam.

Pokazany w "Córce trenera" układ nie służy nie tylko dziecku.

- Związek ojca i trenera z córką wydaje się w jakimś sensie chory, nie rokuje dobrze. Chęć kontroli okazuje się niszcząca dla obu stron. O tym jest ten film, nie o tenisie. O mechanizmach, o których rozmawialiśmy wcześniej - zależności, oczekiwaniach, przeświadczeniu, że moje życie należy do mnie. Otóż nie, nie należy. Naprawdę nie wiemy, co się wydarzy jutro - zazwyczaj nasze plany biorą w łeb.

Ale jak pan sobie zaplanował zdawać do szkoły aktorskiej, to...

- ...się udało (śmiech). To sformułowanie wyraża naszą niemoc wobec losu. Widocznie tak miało być.

Skoro jesteśmy przy temacie relacji ojciec-córka, to pewnie dwie pana starsze córki obejrzą "Kler"?

- Myślę, że Marysia, ta najmłodsza, też. Jest bardzo świadoma. Mamy już za sobą elementarną edukację filmową, kanon lat 70. i 80. Widziała najważniejsze tytuły z Robertem De Niro. To mój mistrz i jak się okazało - dla niej też. Zadziwiające są niekiedy jej spostrzeżenia. Bardzo się cieszę, że mimo dzielących nas lat mamy podobny gust.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji