Artykuły

Kurier Warszawski

CHYBA SIĘ NIE MYLĘ. Chyba istotnie, Andrzej Wajda nie reżyserował w warszawskich teatrach niczego od pamiętnej "Sprawy Dantona" na otwarcie Teatru Powszechnego w styczniu 1975, czyli trzynaście lat temu! Potem, oczywiście, oglądaliśmy na "Spotkaniach teatralnych" parę jego spektakli przywiezionych z Krakowa ("Z biegiem lat, z biegiem dni", "Zbrodnia i kara"), oglądaliśmy jego filmy, a niektórzy obejrzeli też "Wieczernik" Brylla grany przez jakiś czas w kościele św. Katarzyny. Słyszeliśmy również, że przymierzał się w stolicy do tego i owego, jednakże ostatecznie - z powodów od niego niezależnych - projekty te nie dochodziły do stadium realizacji, no, ale wreszcie - jest! Na tę samą scenę, na której pożegnał nas dramatem Przybyszewskiej, powrócił teraz Strindbergowską "Panną Julią". Czy wybór sztuki dziwi? Może trochę tak - przynajmniej na pierwszy rzut oka. Sądziliśmy, że być może na powrót wybierze jakieś efektowne widowisko o najważniejszych treściach, że błyśnie fajerwerkiem pomysłów inscenizacyjnych, jakich nie szczędził publiczności Starego Teatru, tymczasem przygotował kameralny dramat sprzed równo stu lat, dramat poruszający problem - jak pisze sam autor - "socjalnego wznoszenia się czy upadku wyższych i niższych". Problem zresztą już przed stu laty (jak widać) aktualny, a teraz, u nas, posiadający istotnie większą wagę niż kiedykolwiek przedtem. Awans społeczny" rozumiemy dziś wprawdzie inaczej, i zazwyczaj inaczej on u nas przebiega, niemniej u jego podłoża leżą przecież te same ambicje, te same kompleksy, te same pragnienia i te same zawiści, chociaż inaczej uzewnętrzniane, no i o zgoła innych możliwościach ich realizacji

"Panna Julia" jest sztuką w mniejszym stopniu "dla reżysera" na pewno w większym dla aktorów. Sądzę jednak, że właśnie takie sztuki Wajda ostatnio preferuje: lubi wspólnie przeanalizować tekst, a potem, poprowadzić aktorów - dyskretnie, cieniutko, wydostać z nich ukryte predyspozycje, dać im się wygrać tyle że w konwencji dokładnie, precyzyjnie przez siebie przemyślanej. Taką była skameralizowana do maksimum adaptacja "Zbrodni i kary" (czy wcześniej "Idioty"), taką też jest "Panna Julia", chociaż wagą treści, wagą problemów nie dorównuje arcydziełom Dostojewskiego. Jakich zatem aktorów dobrał Wajda w Powszechnym? Znakomitych: Krystynę Jandę, Mariusza Benoit i Joannę Żółkowską. Tych troje daje prawdziwy koncert gry - godny uwagi tym bardziej że tak rzadko dzisiaj widuje się u nas obsady na świetnym i wyrównanym poziomie; ich niespokojna, nerwowa gra - gra długo skrywanych namiętności, które nagle, w świętojańską, rozbawioną, pełną ekscytacji noc eksplodują gwałtownymi, nieodwracalnymi zdarzeniami, ta gra porusza widzów, choć przecież... sam Wajda nieco rozbija misternie budowany nastrój, eksponując scenę orgiastycznego chłopskiego baletu i wprowadzając w zwartą jedność sztuki niepotrzebną przerwę. Niepotrzebnie też, jak sądzę, stawia kropkę nad "i" w scenie finałowej; Strindberg nie kończy sztuki aż tak jednoznacznie i - chyba on ma rację. Tak, czy inaczej, jednak przy wszystkich drobnych zastrzeżeniach, jest to spektakl wybitny, i oby kontakt znakomitego reżysera z warszawskimi teatrami bardziej się zacieśnił; nigdy dotychczas nie był on zbyt silny, toteż tym .więcej teraz ma u nas Wajda do nadrobienia!

TYMCZASEM, WE WSPÓŁCZESNYM, u Macieja Englerta, gdzie nadal ogromnym powodzeniem cieszy się jego adaptacja "Mistrza j Małgorzaty" (ponad 150 przedstawień w ciągu pierwszego roku!), mamy nową premierę. I to podwójną. W jednym, niedługim, wieczorze pomieścił Englert (w swojej reżyserii) dwie jednoaktówki: "Dyliżans" Aleksandra Fredry i "Zabawę" Sławomira Mrożka. Jaki sens takiego zestawienia? Że niby najlepszy komediopisarz polski XIX wieku - z najlepszym z wieku XX? Że satyra na ówczesne społeczeństwo i satyra na dzisiejsze? Powszednie życie tamtych czasów i powszednie naszych? Prawdopodobnie taka myśl przyświecała Englertowi: pokazać ludzi i życie przed 150 laty, no i teraz, czyli zabawnych, nieszkodliwych maniaków z ich głupiutkimi problemami w spokojnym świecie czasów ponapoleońskich i dzisiejsze frustracje, dzisiejszą tępotę i beznadzieję chłopków przy forsie, której nie ma na co wydać. Co prawda "Zabawa" wywodzi się raczej z Wyspiańskiego, ma nawet wyraźne odniesienia językowe do "Wesela", Mrożek posiada bowiem inne ambicje i inne, znacznie ostrzejsze spojrzenie niż dobrotliwy hrabia, ale to też przecież znamię czasu, to też różnica epok, W jego satyrycznym zwierciadle nie chodzi już o śmiesznostki i przywary, ile raczej o sposób na życie. Sposób, który trudno wymyślić. Tylko... czy wynika to również i z tej nowej inscenizacji?

Piszę "nowej", bo przecież pamiętamy "Zabawę" na tej samej scenie, wyreżyserowaną przed blisko ćwiećwiekiem przez Konrada Swinarskiego w znakomitej obsadzie: Czechowicz, Michnikowski, Surowa. W ich grze odczuwało się wówczas

przede wszystkim rozpaczliwą tęsknotę za tym żeby się coś działo, żeby było przyjemniej, atrakcyjniej, odczuwało się chęć ucieczki od codziennej szarzyzny i żal, że nie można się z niej wyrwać. Natomiast teraz - trójka: Marcin Troński, Adam Ferency i Janusz R. Nowicki jak gdyby poprzestawiała akcenty, eksponując głównie chamstwo i awanturnictwo, a przecież nie o to tu idzie. Bodaj tylko Ferency trafia w bardziej właściwy ton, natomiast Troński stwarza aż nazbyt sugestywną postać stuprocentowego, butnego chamidła, spłycając tym samym. Mrożkową komedię. Lepszy aktorsko wydał mi się. "Dyliżans" ozdobiony przez Englerta śpiewami i scenkami z "Noclegu w Apeninach", "Nowego Don Kichota", itd.); ten sam Troński oszczędnymi środkami doskonale zagrał tu obżartucha Maciusia, Grzegorz Wons był arcyzabawnym, zakatarzonym Filonkiem, Wojciech Wysocki - tajemniczym, romantycznym Ludmirem, Andrzej Stockinger - dowcipnie pomyślanym Nulem, itd., itd. W sumie więc dobre, zabawne, interesująco poprowadzone przedstawienie, zwłaszcza w pierwszej, tej Fredrowskiej części.

Może zresztą, co do drugiej nie jestem obiektywny i mam jakąś osobistą awersję, jednakże dookoła panoszy się tak wiele - przepraszam za wyrażenie - chamstwa, że gdy przyjdzie człowiek do teatru, to chciałby nieco od niego odetchnąć, chciałby choć przez godzinę znaleźć się w innym, lepszym świecie, nie chce natomiast, aby to, z czym przez cały dzień boryka się w życiu, wieczorem raz jeszcze oglądał na scenie... Stąd zresztą również z mieszanymi uczuciami przyjąłem wieczór Stanisława Tyma "Kawałek szczęścia", przedstawiony w nowym teatrze "Rampa". Szczerze pisząc - nowym, jak nowym: "Rampa" - to po prostu Teatr na Targówku, pracujący od początku sezonu zarówno pod nową nazwą, jak i pod nową dyrekcją Andrzeja Strzeleckiego. Wieczór Tyma, w kameralnej sali teatru, nie jest jeszcze "oficjalną" inauguracją dyrekcji Strzeleckiego; grany bywa - na zmianę ze "Złym zachowaniem" - w oczekiwaniu na prawdziwie nową premierę kabaretową na dużej scenie. Wracając jednak do rzeczy: Tym z upodobaniem godnym lepszej sprawy odtwarza na estradzie postacie rozmaitych chamideł, cwaniaków, "kumpli", lubi też rugać publiczność, niczym w dawnych kabaretach "pięknej epoki", zapominając jak gdyby, że dziś - inne czasy. W la belle epoque panie i panowie, którym na co dzień chamstwo kłaniało się w pas, a życie słało same róże pod stopy, lubili przychodzić nocą na - Montmartre, doznawali dreszczyku emocji, słuchając przy dobrym winku artystów wymyślających im od burżujów, krwiopijców i drani, po czym... z satysfakcją wracali w swój świat.

No, ale z nami teraz bywa przecież odwrotnie: przez cały dzień pokrzykują na nas urzędnicy, ekspedientki, konduktorzy, kontrolerzy, hydraulicy i licho wie kto jeszcze, w teatrze zatem chcielibyśmy trochę tych ukłonów, z resztą właściwie nie ukłonów nam trzeba, wystarczy, jeśli wyjdzie ktoś miły, życzliwie do nas nastawiony, ubrany porządnie i czysto, po czym ładną polszczyzną, w sposób kulturalny opowie nam rzeczy dowcipne, niekoniecznie zwracając się do nas per "wy". Tymczasem na "Kawałku szczęścia" znów słyszę wymyślania: "No, co się tak gapicie... Kumpel do mnie przyszedł to muszę z nim pogadać... jak się wam nie podoba, to się zabierajcie... Nie chce mi się występować, przyjdzie zmiennik, to może zagra" itd. itd. (cytuję, oczywiście, z pamięci). Na szczęście słyszę nie przez cały czas, niemniej dla mnie wystarczy. Ja wiem, ze to satyra, oczywiście, wiem, że teatr ma odzwierciedlać życie, no, ale żeby aż do tego stopnia? To ja dziękuje, ja mam dość. Nie chcę też słuchać już o książkach zażaleń, o brudnych rękach ekspedientek, o prześcieradłach tylko dla młodych małżeństw, itd., itp. Nie chcę, bo słucham tego od lat i wiem. że taka satyra odnosi skutek odwrotny od zamierzonego. Nie zawstydza, nie naprawia (inaczej byłyby już chyba jakieś rezultaty?), natomiast wręcz przeciwnie: przyzwyczaja. Słuchając tego przez tyle lat ze sceny, ekspedientki uwierzyły, że ołówki mogą trzymać w dziurkach sera, że mogą nic sobie nie robić z uwag w książce zażaleń, uwierzyły, że to jest normalne, że wszyscy, to w gruncie rzeczy, życzliwym uśmieszkiem akceptują.

Więc chyba wolę piosenki Hemara o miłości, wolę szmoncesy u "Dudka", a przede wszystkim wolę niebanalne, dowcipne sformułowania e literacko bezbłędnych tekstach Młynarskiego. Natomiast przed Tymem chylę siwą głowę za tekst (i wykonanie) monologu spikerki telewizyjnej; monolog ma wprawdzie już dwadzieścia lat, lecz nic się nie zestarzał - pozostał jednym z najdowcipniejszych tekstów powojennego kabaretu! To był na tym Tyma wieczorze mój "Kawałek szczęścia", i może zresztą tak właśnie miało być, że dla każdego coś? Dla każdego kawałek? Szkoda, że tylko kawałek.

A w ogóle - chyba stałem się malkontentem, bo znowu mi się coś nie podobało, co innym raczej tak. Przyjechał mianowicie Teatr im. Żeromskiego z Kielc zaproszony przez Teatr Rzeczypospolitej, i pokazał "Rewizora" Gogola. "Rewizor" jaki jest - każdy wie, bo to jedna z częściej grywanych sztuk, wsławiona w powojennych latach kreacjami dwóch wielkich Horodniczych: Kornakowicza (na scenie) i Łomnickiego (w telewizji). Sztuka ze wspaniałymi rolami do zagrania, z galerią dowcipnie i ostro scharakteryzowanych typów, o znakomitych dialogach - aktorzy marzą tu choćby tylko o epizodzie (pamiętam, jak Jerzy Leszczyński grał sędziego, Janusz. Warnecki - naczelnika poczty, Stanisław Jaworski - wizytatora szkół, a Władysław Woźnik - Osipa, służącego Chlestakowa - Tadeusz Surowa; cóż to była za obsada, cóż to był za spektakl!). Bogdan Augustyniak, dyrektor teatru w Kielcach i zarazem reżyser "Rewizora", pomyślał jednak, że byłoby bez sensu grać tę komedię tak, jak grywa się ją - z mniejszymi lub większymi dewiacjami - od 150 lat i wymyślił coś zupełnie nowego: przedstawił całą sztukę jako senny koszmar Horodniczego! Taka koncepcja pociągnęła za sobą daleko idące konsekwencje: przede wszystkim scena - z wyjątkiem czerwonego fraczka Chlestakowa - utrzymana została w ziemistoszarej barwie: puste ściany pustego pokoju, kostiumy, nawet twarze pomalowano aktorom na popielato, a oświetlenie przypomina poświatę księżycową w bardzo pochmurną noc. Po za tym: wszyscy poruszają się nienaturalnie (Chlestakow stąpa niczym Radziwiłowicz w "Zbrodni i karze", choć on powinien przecież być i zdrów, i wesół), każdy cedzi słowa drewnianym, utrzymanym na jednym tonie głosem, epizodyczne postacie zebrane zostały pod jeden wspólny mianownik; zdegradowano je do roli posłusznych, łaszących się piesków, zamazując całkowicie ich cechy indywidualne, tak misternie przez Gogola nakreślone...

Rezultat? Najbardziej ponury "Rewizor", jakiego w życiu widziałem; nie uśmiechnąłem się ani razu w ciągu całego spektaklu, a wielkie pytanie Horodniczego: "Z kogo się śmiejecie?" - zawisło jakby w próżni, ponieważ nikt się nie śmiał, poza przybraną w świńskie ryje (!) nieszczęsną obsadą. Oczywiście wiadomo, że to sztuka ostra, sztuka o strasznym świecie "pełnym głupoty, podłości, strachu i służalczości", ale wiadomo także, że Gogol walczy z tym światem najostrzejszą bronią, jaką może wymyśleć teatr: śmiechem, ośmieszeniem, wykpieniem - właśnie w śmiechu tkwi wielka siła "Rewizora", więc jeżeli go zabraknie - nie ma sztuki Gogola. I nie było jej w Kielcach. Było - na swój sposób nawet interesujące przedstawienie Augustyniaka.

Jestem może malkontent, lecz malkontent uczciwy. Dodam więc, że brawa w Warszawie były po tym "Rewizorze" duże, że przyjmowano kielecki teatr bardzo, bardzo gorąco, i że podobno "Ślub" Gombrowicza - drugi spektakl przywieziony przez Augustyniaka do Warszawy - okazał się lepszy. A w ogóle - znam Augustyniaka od lat, jeszcze z jego reżyserii telewizyjnej i zawsze ceniłem go jako człowieka wielce utalentowanego, obdarzonego dużym poczuciem humoru; skąd u niego ten ponury sen? Nie mogę tego pojąć, niemniej życzę mu wielu sukcesów i lepszej - niż ja - publiczności

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji