Artykuły

Ze scen stolicy

"Miarka za miarkę" - kamedia w 3.ch aktach z prologiem i epilogiem Williama Shakespeare'a. Przekład L. Ulricha przygotowany przez M. Rusinka. Reżyseria J. Warneckiego. Dekoracje i kostjumy W. Daszewskiego.. (Dn. 20.X. 1933)

"Miaka za miarkę" nie była grywana na polskich scenach z 'pewnością z powodu Jej zbyt już rubasznego humoru i zbyt chwilami drastycznego tematu. Trzeba przyznać, że ten humor "Miarki za miarkę" dość dziwnego jest charakteru - jest to humor wisielców i mętów stołecznych, ale mętów angielskiej jednak stolicy, przemądrzałych i posępnch, nie mających nic w sobie tego sowizdrzalskiego dowcipu, jaki przeniknął na scenę ludową wraz z warszawskim Antkiem czy Wickiem krakowskim.

Ale obok tej szubienicznej groteski wije się nurt najpiękniejszej poezji szekspirowskiej z najwspanialszego okresu tworzenia, z czasów, kiedy powstawały jego arcydzieła tragiczne, kiedy snuła się przedziwna jego mądrość, podawana w tak baśniowej, niesamowitej formie scenicznej,że podbijała swoją wielkością nawet swoich współczesnych. Zagadnienie władzy i zagadnienie obyczaju wyraziły się w tym utworze z wielką, przysłowioną niemal wyrazistością, z moralizatorstwem najszlachetniejszego gatunku. Głęboko humanitarny dramat, który każe sędziemu pamięta o ułomności natury ludzkiej, władcy o zawodności tego, co w państwie nazywa się sprawiedliwością; który wreszcie każe przymierzać winę do kary i łaski, aby odnotować subtelne różnice, zachodzące w życiu pomiędzy temi przeciwnościami. Dziś prowokuje nas już do uśmiechu ten epilog "Miarki za miarkę", w którym łaskawy sędzia i panujący książę małżeństwami nagradza i karze: ale przecież i dziś podziwiać trzeba ten wieIki kunszt dramatopisarski, który konwencjonalną sielanką zamyka i rozwiązuje szereg spraw niezmiernie ważkich i istotnych.

Ta miarka za miarkę - to oczywiście Szekspirowski pesymizm, że życie każe płacić lichwiarskie procenta za każdy promyk radości, wyrwany losowi przez pragnącego szczęścia człowieka. Że wszystko wyrównywa się na tym świecie, że każdy rachunek musi być pokryty, że nietyIko rajfur czy rozpustnik znajdą u kresu swego życia topór kata czy celę więzienną, ale że nawet ten, który jest uosobieniem cnoty, przejrzeć się musi w zwierciadle swojej niedoskonałości.

Gdyby w Polsce istniała głęboko zakorzeniona kultura szekspirowska, jaka istnieje np. w Niemczech, wystawienie "Miarki za miarkę" byłoby wielkim ewenementem. Nie tylko dlatego, że tego utworu Szekspira nikt prawie nie zna, ale że rzucenie go na ekran sceny stworzyć może bardziej niespodziewane możliwości artystyczne, niż gdyby je się zdobywalo "Hamletem" czy "Otellem".

Trzy cenne wartości, przynosi przedstawienie "Miarki za miarkę" w Teatrze Polskim: język, w którym gra się tę sztukę, inscenizację, która ją logicznie i nowocześnie rozwiązuje; młode pokolenie zdolnych aktorów, którzy niosą to brzemię wielkiego zadania, nie uginając się zbytnio pod ciężarem.

Język: zawdzięczamy go p. Rusinkowi, który nie zmodernizował przekładu Uhrlicha, ale go uprościł, uprzystępnił, doprowadził do tych granic baroku, który znieść możemy w naszych czasach bez wypominania wielkiemu dramaturgowi jego kwiecistości.

Inscenizacja: jest ona dziełem wspólnem p. Warneckiego i p. Daszewskiego. Idea takiego ujęcia wielu scen i aktów nie jest nowa: coraz bardziej przekonywamy się o prostocie i słuszności, do niedawna przez technikę nowoczesnego dramatu jakoby "demaskowanej" konstrukcji średniowiecznej sceny jednoczesnej na różnych kondygnacjach i w różnych miejscach zgarniających rozrzuconą przez Szekspira akcję. Otwiera się tu pole do obszernej dyskusji fachowej, czy nic należałoby tego czy innego momentu akcji w ten czy inny sposób przesunąć, podnieść czy opuścić. Być może. że ta nieskomplikowana a pożyteczna konstrukcja "przestrzenna", którą inscenizatorowie obmyślili, mogłaby ulec takim czy innym szczęśliwym ,przeróbkom - faktem jest, że optycznie stwarzała ona bardzo piękną całość, że prolog z okrętem w głębi zdobywał nawet serce widza dla fantastyczności tej morskiej pod Wiedniem przygody, że tok inscenizowanej akcji płynął swobodnie, a choć niezupełnie zgodnie z logiką realizmu życiowego, lecz jednolicie pod względem artystycznym. A kostjumy, przypominające pikowane kołdry

zimowe, choć obciążały nadmiernie aktora swoją masywnością, w niektórych jednak egzemplarzach były bardzo zabawne.

Pod względem aktorskim równocześnie grana "Zemsta" stanowi jakgdyby antypodę "Miarki za miarkę": tam zespół gwiazd, tuzespół młodości. Tam - przeszłość i teraźniejszość, tu - przyszłość polskiego teatru. Czy eksperyment tego rodzaju może się udać? Raczej nie. Warszawa jest kapryśną i impertynencką królową snobizmu teatralnego, życzy sobie, aby jej przyszli wybitni artyści grywali po miastach prowincjonalnych; gdy zaś ktoś stamtąd wybiwszy się, przychodzi do stolicy, to bądź odpada odrazu, bądź przez szereg kłęsk musi dojść do tego momentu oswojenia się z nową obcością, która w Warszawie inicjuje dopiero aprobatę publiczności dla aktora. Panowanie ulubieńców na scenach, zrozumiałe w teatrach najbardziej reprezentacyjnych dla aktorskiego poziomu, jest jednak dowodem pewnego lenistwa przyzwyczajeń i wyobraźni, z trudem nasilającej się do czegoś, co jest może mniej mocne w wyrazie, lecz niewątpliwie świeższe - i ciekawsze.

W "Miarce za miarkę" przewaga naogół była po stronie wykonawców lirycznych i dramatycznych.

Wyróżnia się przedewszystkiem p. Borowska jako Izabella, mająca w sobie dużo młodego dostojeństwa,szlachetności i siły dramatycznej. Była bardzo nieskomplikowana, ale budząca sympatję i zainteresowanie dla swego dziewczęcego cierpienia.

Książę p. Kreczmara był już za młodym księciem. Nie czuło się poza jego zrównoważoną techniką tej "dojrzałości myślowej", bez której książę jest nieco operetkową figurą.

P. Kreczmar umie dobrze mówić na scenie, nie umie jeszcze w dostatecznej mierze wyrażać myśli poety. Natomiast p. Socha ujął bardzo inteligentnie Angela, tego ponurego, jednym tonem psychicznym obdarzonego władcę. Jego namiętność !była ujarzmiona i wchłonięta przez maskę - ale czuło się jej obecność w stanie wrzenia.

Zpośród młodszego grona wesolków najciekawszy był p. Kondrat, figura bardziej może swojska niż stylowa, lecz gibka, prawie zwierzęca i w wyrazie swej potwornej profesji. Fundament groteski w tej komedji - policjant Łokieć - musiałby być grany przez artystę o fundamentalności Zelwerowicza, żeby sprostać zadaniu. Ten przejęzyczający się nieustannie proletarjusz musi mieć siłę komiczną nieodpartą i nieruchomość niedźwiedzia, jeżeli ma poruszyć publiczność tępotą swych ciężkich mózgowych skojarzeń. Lekki sposób podawania dowcipów p. Chmielewskiego zmieniał właściwie całą figurę i pozbawiał ją najważniejszych jej atutów. Do połowy z Lucjanem dzielił swe powodzenie i niepowodzenie p. Fabisiak - szczery jest bowiem jego humor i niefrasobliwość, ale nieszczera jest filozof ja życiowa tego Falstafa, który potrzebny był Szekspirowi na posła, a miał być zarazem jedną z najważniejszych sprężyn śmiechu na ówczesnej widowni.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji