Artykuły

Muzyka to wielka inspiracja

- Muzyka była dla mnie zawsze wielką inspiracją, a opera czymś, o czym zawsze marzyłem. Carmen - jako temat - już w pewien sposób wcześniej zaistniał w mojej pracy. Myślę o spektaklu "Carmen Funebre", który zrobiłem w Teatrze Biuro Podróży - mówi PAWEŁ SZKOTAK, przed premierą w Gliwicach.

Po raz pierwszy podjął się Pan reżyserowania opery. To chyba nie jest zwykły zbieg okoliczności?

- Muzyka była dla mnie zawsze wielką inspiracją, a opera czymś, o czym zawsze marzyłem. Bardzo chciałem ją wyreżyserować. Carmen - jako temat - już w pewien sposób wcześniej zaistniał w mojej pracy. Myślę o spektaklu "Carmen Funebre", który zrobiłem w Teatrze Biuro Podróży. Oczywiście to dwie zupełnie różne i odległe od siebie historie. Bardzo byłem rad z tego, że teraz miałem okazję i czas, aby głęboko i analitycznie zająć się operą. Normalnie widz nie ma takiej możliwości. To naprawdę niezwykle fascynujące zadanie.

Jedni na dźwięk słowa "Carmen" słyszą arię torreadora, inni - widzą uwodzicielską cygankę. Ciekawi mnie, jakie były Pana pierwsze skojarzenia z tym utworem?

- Muzykę z "Carmen" rzeczywiście zna prawie każdy. To tak, jak z "Hamletem". Gdy zapytamy o ten dramat kogoś, kto nie chodzi do teatru, odpowie przynajmniej - "czaszka". Tak samo jest z "Carmen". Dla mnie była to zawsze opowieść o tragicznej miłości. Potem, gdy już dorosłem, zrozumiałem, że jest to opera o miłości i o śmierci. Jest w niej taki właśnie awers i rewers, a obok - pytanie o wolność.

Dzieło to daje reżyserom niezwykle wiele możliwości interpretacji. Od premiery opery, która odbyła się w 1875 roku, inscenizowano ją w różny sposób. Jak Pan postanowił opowiedzieć historię Carmen współczesnemu widzowi?

- Treść opery Bizeta pozostawiłem praktycznie bez zmian. Przeniosłem natomiast czas akcji w lata trzydzieste minionego wieku. Wtedy w Hiszpanii toczyła się krwawa i okrutna wojna domowa, która stanowi tło naszych wydarzeń. Wybory bohaterów są więc jeszcze bardziej dramatyczne. Kiedy przyszłość jest niepewna, wtedy kocha się bardzo szybko. Nie wiadomo, jak długo potrwa nie tylko miłość, ale i życie. W tej inscenizacji zamiast przemytników pojawiają się partyzanci. Zakochany w Carmen Jose to żołnierz frankistowski, który ucieka na drugą stronę frontu. Odwołanie się do tamtych czasów pozwoliło umiejscowić akcję w momencie ważnym dla Europy. To początki naszej współczesności. Znano już radio, samoloty, gazety i antykoncepcję. Kobiety zaczęły walczyć o swoje prawa i zdobywać je.

Jaką kobietą jest więc Carmen?

- Silną, niezależną, pragnącą wolności. Jest namiętna, szybko się zakochuje, ale równocześnie jest szczera w miłości. I jak to często bywa - jest zmienna. Niejedna z pań mogłaby się obecnie z takim nowoczesnym wizerunkiem kobiety utożsamić, wielu mężczyznom taka współczesna, niezależna kobieta może się podobać.

... kobieta, która pomimo swojej siły staje się jednak ofiarą miłości ...

- Miłość to wolny ptak, którego nikt nie okiełzna. Tak jest w przypadku Carmen. Trudno ją sobie wyobrazić jako matkę trojga dzieci, spokojnie prowadzącą dom. To osoba, która wyrasta ponad przeciętność - z powodu swojego temperamentu, z powodu swojej siły, a także z powodu swojej odmienności. Jest Cyganką, chociaż w swojej realizacji specjalnie tego nie eksponuję.

Zatrzymajmy się przy pracy nad gliwicką realizacją. Jako reżyser zdobywał Pan zupełnie nowe doświadczenia artystyczne.

- Pewnie to zabrzmi banalnie, ale "Carmen" odkryła przede mną niesłychaną urodę muzyki. Oczywiście znałem ten utwór wcześniej, a potem - podczas przygotowań - nauczyłem się go prawie na pamięć. Ta opera jest niezwykle pięknie napisana. To bardzo bogata forma muzyczna - są arie, duety, trio, kwinet, chór dziecięcy i mieszany. Starałem się pokazać właśnie to piękno i nie zmieniałem kolejności scen. Ktoś, kto będzie chciał się skupić na słuchaniu, będzie mógł to zrobić i obcować z tym dziełem w pełnym kształcie. Wypełnienie taką muzyką całego przedstawienia, codzienne obcowanie z nią, było dla mnie wielką przyjemnością. Druga istotna rzecz to spotkanie ze śpiewakami operowymi. Jako reżyser pracowałem już z nimi wcześniej, ale nie przy realizacji pełnej formy muzycznej. Choć miałem pewną praktykę, znów mile zaskoczyło mnie to, że śpiewacy operowi są zawsze bardzo dobrze przygotowani do swoich ról, niezwykle skupieni na próbach i wyjątkowo szybko można z nimi wypracowywać sytuacje sceniczne.

Czy podczas przygotowywania inscenizacji inspirowała Pana wyłącznie muzyka?

- Nie tylko. Starałem się gruntownie przypomnieć sobie historię wojny domowej w Hiszpanii. Wraz ze scenografem, Izabelą Kolką, przejrzeliśmy wszystkie dzieła Picassa. Lata trzydzieste były bardzo interesującym okresem w sztuce, w malarstwie pojawiało się wiele nowych prądów artystycznych. To był też czas wielkiej nadziei. Uznano bowiem, że poprzez rozwój cywilizacji uda się uzdrowić społeczeństwo. "Szklane domy" funkcjonowały wtedy nie tylko w polskim wymiarze, ale i w europejskim. We włoskim futuryzmie wyraziło się to poprzez fascynację maszynami i pędem życia. Sięgnąłem również po "Komu bije dzwon" Hemingwaya i grafikę z tamtego okresu. Bardzo zainteresowały mnie propagandowe plakaty hiszpańskie, przygotowywane przez obydwie walczące strony. Wykorzystano w nich nowoczesne - nawet dzisiaj - rozwiązania plastyczne. Pokazujemy je zresztą w naszej inscenizacji. Odnalazłem wiele tego typu inspiracji, które wpłynęły na kształt sceniczny.

Pomagała też Panu wieloletnia praktyka. Najpierw pracował Pan w teatrze alternatywnym. Wychodził Pan z aktorami na ulice, na których trzeba przemawiać wyjątkowo silnymi środkami wyrazu. Teraz prowadzi Pan teatr dramatyczny i reżyseruje spektakle, w których można skupić się na portrecie psychologicznym bohaterów. W jak dużym stopniu - sięgając po zupełnie dla Pana nową formę sceniczną - mógł Pan wykorzystać te doświadczenia?

- Na pewno wielu rzeczy musiałem się uczyć na nowo. Przydały mi się przede wszystkim doświadczenia zdobyte podczas plenerowych przedstawień w Teatrze Biuro Podróży. Zresztą jednego z aktorów zaprosiłem do pracy nad spektaklem - w finale wcielił się w rolę byka! I to właśnie raczej one były mi bardziej pomocne. Oczywiście staraliśmy się razem z solistami nakreślić w miarę wiarygodne portrety psychologiczne bohaterów. Jednak reżyserując powróciłem przede wszystkim do inscenizowania poprzez plastyczne obrazy. One są charakterystyczne dla dużych inscenizacji. Gliwicka "Carmen" będzie dużą realizacją - jak na warunki teatralne, ale kameralną - jak na operę. Ogranicza nas przede wszystkim przestrzeń, w której zostanie pokazana - przepiękne ruiny Teatru "Victoria".

To wnętrze z jednej strony ogranicza, ale z drugiej daje wyjątkowe możliwości.

- To prawda. Ruiny są właściwie naturalną i bardzo wyjątkową scenografią. Od razu wiedzieliśmy, że nasza oprawa plastyczna powinna nawiązywać do kolorów i rodzaju materii, które już tu zastaliśmy. Na tej bazie budowaliśmy scenografię. Chciałbym, żeby wyglądała ona tak, jakby tutaj stała od wielu lat i pozostawała wtopiona w to wnętrze. Dla mnie te ruiny posiadają jednak nie tylko interesującą formę plastyczną, ale - szczególnie w tym spektaklu - nabierają wymiaru symbolu. Ten teatr został przecież spalony i zniszczony pod koniec wojny. A więc wojna, którą przywołujemy w tej realizacji "Carmen", jest tutaj stale obecna i ja czuję ten oddech historii.

Podobno lubi Pan takie niezwykłe przestrzenie?

- To moje trzecie spotkanie z ruinami. Wcześniej realizowałem przedstawienie w ruinach katedry w Coventry, zbombardowanej przez Luftwaffe. Później graliśmy pod murami, nie odbudowanej jeszcze wtedy katedry w Dreźnie. Moi znajomi czasami śmieją się ze mnie i mówią, ze jestem reżyserem ruin. I może coś w tym jest?

Rozumiem więc, dlaczego zainteresował Pana powrót do ruin w Gliwicach.

- Miałem przyjemność pokazywać tu już swoje przedstawienie dramatyczne - "Martwą królewnę" z Teatru Polskiego w Poznaniu. Uważam, że to miejsce jest jedyne w swoim rodzaju. Wiem, że trwa odbudowa tego obiektu. To dobrze, że po adaptacji będzie można tu grać w dobrych warunkach przez cały rok. Jako artysta chciałbym, aby zachowane zostały unikatowe wartości, jakimi są ślady ognia i zniszczenia. Nie odbudowywałbym tego obiektu w sposób standardowy. To jest oczywiście wielkie wyzwanie pod względem architektonicznym i technicznym. Trzeba znaleźć odpowiedni sposób oświetlania. Teatrów ładnych i kolorowych mamy w Polsce kilkadziesiąt, a takie ruiny są jedyne. I to jest ich wielki walor.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji