Artykuły

Felieton teatralny Aszantka

Teatr Polski: Komedja w 3-ch aktach Wł. Perzyńskiego. Reżyserja: W. Biegański. Dekoracje: St. Śliwiński.

Kurtyna idzie w górę i - szast!-przeniesieni jesteśmy z całą widownią o 30 lat wstecz, w samo zaranie bieżącego stulecia. Pokolenie młode patrzy na ów światek miniony, jak na okres przedhistoryczny. Generacja starsza patrzy weń, jak we własną młodość, ale - rzecz dziwna! - czuje, że światek tej młodości jest dla niej niemniej daleki i obcy. Żadne, istotnie, pokolenie nie odbiegło chyba tak daleko od progów swej młodości, nie przemierzyło tak olbrzymiej drogi doświadczeń, przeżyć i przełomów, jak to, które dźwiga w sobie rewolucje i wojny ubiegłego ćwierćwiecza. Lampa naftowa w rogu, obrazy Żmurki na ścianie, bogaty wuj na roli, posłaniec w czerwonej czapce, roznoszący listy miłosne; stary baron - stręczyciel; rozczochrany rzeźbiarz w pogoni za kredytem i modelem; jurna dziewczyna z Powiśla, biąca karjerę kokoty; młody panek utracjusz, kończący samobójstwem życie nicponia i pasorzyta: oto główne motywy, a raczej rekwizyty tego świata, który w komedji Perzyńskiego raz jeszcze odkwita w swej dusznej trującej woni, dzięki wybornej grze Eichlerówny i Grabowskiego, Kreczmara i Tatarkiewicz-Woskowskiej, Pabisiaka, i Sochy.

Perzyński, ostremi, petoemi naturalizmu rysami kreśląc swe postacie, reprezentujące miałkość i zgnilczość tego, co unosiło się na powierzchni życia ówczesnej Warszawy, dal poznać w "Aszantce" nietylko swą zdumiewającą odwagę obserwacji, ale i niezwykle drapieżny szpon młodego talentu.

Przypomnijmy sobie, że Perzyński, pisząc swą komedję nie wiedział i zapewne nic wiedzieć nie mógł o tem podziemnem kuciu młotów, o tem narastaniu burzy dziejowej, która w swem łonie niosła wyrok zagłady na całą ówczesną polityczną i społeczną hierarchję Polski, do obcego przytroczonej strzemienia.

Środowisko, w którem żył, z którem stykał się autor ,,Aszantki", składało się z takich właśnie okazów, jakie podchwycił i utrwalił w swej komedji. Żywość i jaskrawość ich charakterystyki, naturalność i naturalizm ich sylwet, świadczy właśnie o wzorach, czerpanych bezpośrednio z rzeczywistości. Ale wtenczas. okazy te były solenizantami chwili, były luksusowym otoczone szacunkiem, pieniły się fantazją, pławił/ się w powszechnym faworze Warszawki.

Taki, naprzykład, Edmund Łoński, rozkoszny Mundzio, łeb zamknięty dla najprostszej myśli społecznej lecz kieszeń otwarta dla każdej kokoty, bęcwał, używający życia w stolicy za ruble, wyciskane ze służby folwarcznej ciemnej, głodnej i zawszonej, - toż to był właśnie ideał "złotego młodzieńca", uosobiony fetysz salonów warszawskich.

Jakże trafne trzeba było mieć oko i jak trafny gest artystyczny, aby takiego "tryumfatora", gdy jeszcze życie niosło go w pełni blasku, strącić z piedestału prosto na śmietnik i wyznaczyć mu to miejsce, które nieodwołalnie potem zatwierdzi historja: miejsce między kokotą a stręczycielem. Scena, w której Perzyński degraduje Mundzia, to słońce salonów warszawskich, do roli wiechcia w rękach ulicznej dziewczyny, ma w sobie coś z symbolicznego sądu, dokonywanego nad klasą społecznego pasorzytnictwa, i znleprawienia. Ile w tem plugawem pasorzytnictwie i zmieprawieniu taić się może form zewnętrznego namaszczenia i poboru,, pokazuje w "Aszantce" baron Kręćki, który w szczęśliwej, realistycznej a wysoce kunsztownej kreacji Grabowskiego wybija się na czoło wszystkich figur scenicznych. Eichlerówna, którą znaliśmy dotychczas z efektownej roli w "Fraulein Doktor", pozyskała w komedji Perzyńskiego okazję do ujawnienia nowych stron swej ciekawej indywidualności. Jej Aszantka była wspaniałą bestją, kojarzącą w sobie głód, impet i namiętność młodej, surowej rasy z przebiegłością i cynizmem mętów, hodowanych w wielkomiejskiej suterynie. Smakosze sztuki aktorskiej mają możność dzięki Eichlerównie podziwiać w trzecim akcie komedji niebywały majstersztyk mimiki i gry scenicznej, gdy znakomita artystka, wespół z Tatarkiewicz-Woskowską, odtwarzają epizod pożegnania z "panem dyrektorem", czuląc się doń i wdzięcząc, niby bije zdobne we wszystkie powaby cnoty, wstydu i dziewictwa. Ten żywy towar, który się kłania i zaleca swemu nabywcy najpiękniejszemi uśmiechami bez słów, i ten nabywca - pan dyrektor - który, wiedząc, co kupuje, pragnie jednak, by uszanowano jego iluzję: czyż to nie arcytwór poetyckiej ironji, która w tej scenie uchwyciła już nietylko kapitalistę, ale sam kapitalizm w jego niesłychanie znamiennej praktyce przerabiania wszystkiego na towar, nawet własnej głupoty.

Artur Socha, świetnie ucharakteryzowany na malarza z okresu "Młodej Polski" odegrał swój epizod z charakterem i z zacięciem. Wyglądał i odzywał się, istotnie, jak żywe echo z przed lat trzydziestu. To samo echo przeszłości starał się przywołać i zakląć, w swych dekoracjach Śliwiński, meblując w pierwszym akcie typowy salonik dawnego "złotego młodzieńca" i urządzając w akcie trzecim swoiste "gniazdko" prosperującej kokoty z zawodowym widokiem na imponujące łóżko.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji