Artykuły

Lech Raczak: Wracam i staram się uciec z tego miasta

- Mnie ta nagroda trochę zaskoczyła. Pomyślałem sobie: cholera, może to jest tylko rodzaj pocieszenia? - mówi Lech Raczak, reżyser, współtwórca Teatru Ósmego Dnia. Tydzień temu odebrał Nagrodę Artystyczną Miasta Poznania.

Violetta Szostak: Chciałam zapytać o pana ucieczki. Gdy odbierał pan Nagrodę Artystyczną Miasta Poznania, powiedział pan, że przyjmuje ją z wyrzutami sumienia. "Bo od momentu, kiedy musiałem stąd uciekać na emigrację w połowie lat 80. - wracam i staram się uciec z tego miasta". Dlaczego pan się stara uciec z Poznania? Lech Raczak: - Ja się specjalnie nie staram, tak się po prostu składa... Albo zacznę inaczej: ja już w latach 70. miałem poczucie, że Poznań jest miastem... jakby to rzec... mniej żywym niż na przykład Wrocław. Czułem się związany z Wrocławiem, bo tam działał teatr, który dla mnie był wzorcem - Laboratorium Grotowskiego. Pisałem pracę magisterską o tym teatrze, znałem tych ludzi, regularnie tam jeździłem. I tak sobie myślałem, że cholera, może by tak na stałe uciec do Wrocławia...

Ale w Poznaniu z kolei było pociągające, że w takim bezruchu Teatr Ósmego Dnia stawał się punktem odniesienia bardzo wyraźnym i trudno było zrezygnować z tej przyjemności, że jest się ważnym.

A potem przyszedł stan wojenny, nam zakazano grania, w związku z tym grywaliśmy nielegalnie w kościołach, czasami ścigani przez milicję. I znów było tak, że grywaliśmy w kościołach w całej Polsce, a w Poznaniu był kłopot z organizowaniem przedstawień w kościołach.

Dlaczego?

- Ja myślę, że dominikanie traktowali nas jako konkurencję w walce o rząd dusz.

Może w Poznaniu za dobrze was znali, wiedzieli, co siedzi w waszych spektaklach.

- Może. W każdym razie był kłopot. Jeździliśmy po różnych miastach, a tu nie. Dostawaliśmy też ciągle zaproszenia na międzynarodowe festiwale, ale nie dawali nam paszportów. Kiedy więc zdarzyła się okazja, że część kolegów dostała paszporty turystyczne, a mnie i paru innym zaproponowano paszporty w jedną stronę, to zdecydowaliśmy, że pojedziemy na ten Zachód. I wyemigrowaliśmy na prawie cztery lata. To była pierwsza moja poważna ucieczka z tego miasta. Wtedy mówiło się "wygnanie", "przymusowa emigracja", ale okazało się, że to jest daleko przyjemniejsze niż bycie w Polsce.

Zjeździliście całą Europę ze spektaklami.

- Miało to też swoje wady, bo połowę czasu spędzaliśmy w samochodach, ale okazało się bardzo interesującą i ważną przygodą. Ja w międzyczasie ożeniłem się z Włoszką, więc mnie też specjalnie nie ciągnęło do Polski. Ale wróciliśmy w 1989 r. Niebawem - o szczegółach już nie będę tu mówił - rozstałem się z Teatrem Ósmego Dnia. Zostałem jeszcze wprawdzie na jakiś czas dyrektorem artystycznym Teatru Polskiego...

Wspominał pan w jednym z tekstów, że wpadał tam czasami do pana zaprzyjaźniony malarz. I każdą wizytę kończył tą samą dobrą radą: "Jeżeli coś nazywa się instytucja, to artysta powinien stamtąd wypierdalać".

- To był Jerzy Piotrowicz.

Zrobił pan, jak radził?

- Po trzech latach zdałem sobie sprawę, że przygniata mnie robota typu organizacyjnego i administracyjnego. Zdecydowałem, że nie będę już dyrektorem żadnej instytucji. Uciekłem znowu do Włoch. Ale wtedy przyszła propozycja, że robi się festiwal Malta i czy nie zostałbym dyrektorem artystycznym. I przez parę lat żyłem w rozkroku, trochę w Poznaniu, trochę we Włoszech. Znowuż jednak przyszedł czas, że należało się z festiwalem rozstać, i znowu mnie Poznań jakoś oderwał od siebie, nie był mi przez jakiś czas potrzebny.

I pan nie był potrzebny Poznaniowi?

- Tak czułem. Zacząłem w związku z tym pracę w teatrach dramatycznych w innych miastach i odkryłem w sobie pasję do tych małych, prowincjonalnych teatrów. Ja do dzisiaj jestem przeświadczony, że ciekawiej pracuje się w Legnicy, Gorzowie czy Gnieźnie niż w dużych miastach.

Dlaczego?

- Ponieważ w dużych miastach aktorzy są przeświadczeni, że widz i tak przyjdzie, jeżeli oni po raz dwudziesty zagrają to samo. Aktor ma jakiś stereotyp scenicznego istnienia, widzom się ten stereotyp podoba i w związku z tym aktor dąży do tego, żeby powtarzać w różnych przedstawieniach tę samą rolę. Mnie jako reżysera to nie interesuje, mnie interesuje, żeby właśnie dokopać się we wspólnej pracy z aktorem do czegoś nowego.

W mniejszych miastach ludzie nie oczekują, że zobaczą to, co już znają?

- Tam każdym spektaklem trzeba na nowo przekonywać widzów - których nie ma za dużo - żeby oni zechcieli przyjść do teatru po raz kolejny, żeby to nie było jednakowe.

No ale nie każdy chyba teatr w małym mieście jest tak twórczy.

- Nie każdy, ale ja mam właśnie dobre doświadczenia. Przychodzę i mam poczucie, że aktorzy się starają, chcą, żeby to było inne niż poprzednio.

I nie gwiazdorzą.

- Broń Boże. Z reguły więc co roku teraz robię przedstawienia w którymś z prowincjonalnych teatrów. Oznacza to trzy miesiące nieobecności w Poznaniu. Do tego trzy miesiące zwykle jestem we Włoszech, gdzie mam drugie mieszkanie. Na Poznań zostaje maksimum pół roku. Żyję właściwie w podróżach między Włochami, Poznaniem, Legnicą, Rzeszowem.

We Włoszech też robi pan spektakle?

- Nie. Robiłem, ale przestałem, bo tam struktura organizacyjna teatru zakłada, że jak się zrobi przedstawienie, to gra się je tylko kilka razy. I mimo że płacą jednak lepiej niż w Polsce, to powoduje we mnie poczucie, że szkoda roboty. W Polsce spektakl grany jest przez dwa, trzy sezony, co najmniej 50 razy, wyjeżdża się z nim czasami na festiwale w Polsce i za granicę, więc to jest bardziej interesujące.

Dlaczego tam spektakl schodzi ze sceny tak szybko?

- Z prostego powodu: nie ma widowni. W Polsce jednak teatr to jest zjawisko, które ma widzów, na Zachodzie traci ich. Może w Niemczech jeszcze jest inaczej, ale we Włoszech to już zupełny margines. Dlatego wolę reżyserować w Polsce, bo mam poczucie, że to ma jakąś społeczną wagę.

Myślałam, że to u nas uczestnictwo w kulturze jest słabe.

- Nie. Tam jak się robi przedstawienie operowe, to po to, żeby zagrać je pięć razy. W Polsce byłoby to marnotrawstwo. Tam też to jest marnotrawstwo.

W którym miejscu we Włoszech pan mieszka?

- Pod Weroną, na wzgórzach, które się nazywają Valpolicella. Ta nazwa może coś mówić tym, którzy lubią czerwone wina. Mieszkam na wzgórzu wśród winnic.

No nieźle. Jak to napiszemy, wszyscy pozazdroszczą Raczakowi.

- Ale lata są tam zbyt gorące. A zimy mają inny wymiar, bo to jest jak kilka polskich listopadów z rzędu: niezmienna pora roku, która się zaczyna w listopadzie i trwa do lutego.

Pracuje pan teraz nad czymś nowym w Legnicy?

- Rok temu zrobiłem tam "Makbeta". I zacznę niebawem nową rzecz w Rzeszowie. Dostałem propozycję, żeby zrobić przedstawienie plenerowe. A ponieważ od prawie dziesięciu lat nie zrobiłem niczego nowego w plenerze, pomyślałem: pora wrócić do dawnych doświadczeń.

Co to będzie?

- Historia na podstawie miejscowej legendy o szekspirowskiej postaci tamtych okolic - Stanisławie Stadnickim, znanym jako "Diabeł Łańcucki".

W teatrach dramatycznych robię formalnie różne przedstawienia. Albo głęboko idące adaptacje klasyki, albo wariacje na temat literatury, albo moje własne pomysły dramaturgiczne. Z tych ostatnich w Legnicy robiłem "Plac Wolności" - to zresztą była koprodukcja z festiwalem Malta, czy wcześniej "Zonę" - też potem pokazywaną w Poznaniu. Z klasyki - "Dziady", "Różę" Żeromskiego - pod tytułem "Czas terroru", bo ona była mocno przerobiona.

Z innych klasycznych dramatów - Calderona "Życie jest snem" w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu, adaptację "Balu w operze" Tuwima w Łodzi w Teatrze Nowym i w Gorzowie w Teatrze Osterwy.

Ja już jestem w wieku, w którym nie czuje się przymusu, żeby eksperymentować z językiem sztuki. Bo taka naturalna potrzeba na eksperyment, to ona istnieje, gdy ma się dwadzieścia parę lat.

A da się bez tej potrzeby znaleźć coś ciekawego?

- Da się. Teraz już wiem tyle o teatrze, języku teatru, metodach pracy, że nie muszę szukać w ciemno. Jak sobie coś wymyślę, to mogę planować efekt.

Ale skoro pan wie, co pan znajdzie, to czy jeszcze to jest ciekawe dla pana?

- Jest jeszcze... Jest jeszcze. Bo to nie zawsze jest to samo. Praca w teatrze to przede wszystkim praca z aktorem, z drugim człowiekiem, z jego emocjami, to czasami bywa trudne, czasami konfliktowe, ale czasami dla obu stron może być zaskakujące. Jeżeli się wokół jakiejś idei teatralnej czy wokół paru słów pracuje, szuka, w jaki sposób te słowa mają się ucieleśnić, to zawsze coś nowego może powstać. I nawet jeśli zna się aktora 20-30 lat, nagle człowiek może sobie uświadomić, że dzisiaj jesteśmy w innym miejscu, niż byliśmy dotąd. To w teatrze jest właśnie interesujące.

Mówił pan, że w latach 70. Poznań to było miejsce mniej żywe niż np. Wrocław. A dziś?

- To jest miasto dosyć żywe. Zdarzyło mi się też ostatnio pracować w teatrze we Wrocławiu i nie czułem jednak generalnie tego, że Wrocław jest kulturalnie żywszy. A w porównaniu z miastami podobnej wielkości we Włoszech, Poznań to jest miasto wręcz rozbuchane kulturalnie.

"Jest jednak coś, co mnie tu przyciąga i co roku przynajmniej jeden spektakl staram się zrobić" - mówił pan także odbierając nagrodę.

- Cztery lata temu napisałem projekt i dostałem trzyletni grant od miasta, i co roku robię w Poznaniu małe przedstawienie, kameralne, z niewielką liczbą aktorów, bo na tyle te granty starczają. Zacząłem od spektaklu "Spisek smoleński", który był swego czasu rodzajem politycznego skandalu.

Wystawił go pan też w Legnicy, tamtejsza rada miejska "poruszona obrazoburczym spektaklem" zagłosowała za tym, by spektakl potępić, bo obraża uczucia religijne i "poczucie istnienia wspólnoty Polaków".

- Zabawne, bo w tej radzie miejskiej są dawni komuniści. Ale tu w Poznaniu też były protesty pod salą, w której graliśmy. Mnie strasznie podobały się te spektakle z protestami, nawet sobie myślałem, że gdyby ten grant był większy, to ja bym do każdego przedstawienia wynajmował statystów, żeby pod oknem w pewnym momencie hasła wznosili.

Zachęcały do przyjścia na spektakl?

- Nie tylko, ale one także uzupełniały akcję, która toczyła się w ramach przedstawienia.

Bo "Spisek smoleński" jest nie o katastrofie, ale o tym, co ona w nas wywołała.

- Ale też zrobiłem w ramach miejskich grantów "Misterium Buffo" Daria Fo. I "Dziady", dosyć eksperymentalne.

I w ten sposób pewnie dorobiłem się tej nagrody, którą teraz dostałem, bo parę przedstawień zrealizowałem i one ciągle są grywane w Poznaniu.

Muszę przyznać, że mnie ta nagroda teraz trochę zaskoczyła. Pomyślałem sobie: cholera, może to jest tylko rodzaj pocieszenia? Bo jak ostatnio napisałem projekt spektaklu na 100-lecie niepodległości, to nie dostałem już grantu. Jakaś komisja uznała, że granty należy dawać młodym, a nie starcom. I poczułem się mocno dotknięty tym faktem. Nawet sobie pomyślałem, zabiorę te wszystkie dyplomy, pieczęcie honorowe, co je dostałem od miasta, spakuję w karton i odniosę im do urzędu. Ale przeszło mi potem.

A o czym pan chciał zrobić ten spektakl na rocznicę niepodległości?

- Zrobię go i tak, jesienią. Będzie nawiązywał do poznańskich wątków. Wolałbym nie zdradzać za wiele. Powiem tyle: przyjmujemy - i słusznie - powstanie wielkopolskie jako rzecz radosną, nieomal bezkonfliktową. A mnie ciągnie, żeby spojrzeć na to powstanie oczyma Niemców i Żydów, którzy uciekają z Poznania. Przy okazji tej radosnej rocznicy, tak sobie myślę, że ja chciałbym opowiedzieć o starym konflikcie.

Czyli jednak ten Poznań pana uwiera, nie daje uciec. Na imieniny miasta przed tygodniem wystawił pan z teatrem Asocjacja 2006 plenerowe przedstawienie "Rabin Maharal i Golem", w amfiteatrze przy Bramie Poznania. Zabawnie i mocno zagrała scena topienia "zdziry Reginy" przez rozmodlonych kapłanów, z autentyczną katedrą w tle.

- Gdy grywaliśmy to w innych miejscach, ta scena też dobrze funkcjonowała. To scena komiczna w środku dosyć mało radosnego przedstawienia. Świadomie zrobiona po to, żeby ludzi rozweselić.

To jest stary spektakl, który wznowiliśmy. Opowiada poznańską historię. Gdy go robiliśmy, nie było jeszcze rzeźby Golema w Al. Marcinkowskiego i mało kto wiedział, że ten praski mit ma związek z Poznaniem. Legenda mówi, że twórcą owego Golema był poznański Żyd, rabin Maharal, który stąd pojechał do Pragi i tam go stworzył, a potem musiał uciekać znowuż do Poznania i tu umarł. Kiedy robiłem ten spektakl, to właściwie odkrywaliśmy tę historię dla Poznania.

I są jeszcze "Podróże przez sny. I powroty".

- To coś jeszcze osobnego - spektakl, w którym uczestniczę osobiście, to znaczy opowiadam sny, a zespół Targanescu gra muzykę.

Jak opowiadam te sny, no to wychodzi - sam sobie to uświadamiam - że one się ciągle odbywają w krajobrazach poznańskich. Co świadczy o tym, że te moje ucieczki z Poznania nie są skuteczne.

***

Lech Raczak

Urodzony w 1946 r. Reżyser, dramaturg, autor scenariuszy teatralnych, teatrolog. Współzałożyciel Teatru Ósmego Dnia, w latach 70. i 80. kierownik artystyczny i reżyser przedstawień zespołu. Z "Ósemek" odszedł na początku lat 90. W latach 1995-98 był dyrektorem artystycznym Teatru Polskiego w Poznaniu, od 1993 do 2012 był też dyrektorem artystycznym festiwalu teatralnego Malta. Teraz współpracuje jako reżyser z niezależnymi zespołami i reżyseruje w teatrach dramatycznych (m.in. Teatr Heleny Modrzejewskiej w Legnicy, z którym jest aktualnie najbliżej związany). Łącznie wyreżyserował prawie 70 przedstawień. W ostatnich latach założył w Poznaniu fundację Orbis Tertius - Trzeci Teatr, z którą zrealizował m.in. "Spisek smoleński", "Dziady", "Misterium Buffo", "Podróże przez sny. I powroty".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji