Artykuły

Między niebem a śmiercią

"Gry ekstremalne" są spektaklem stworzonym "ku pamięci". Ewa Gawlikowska-Wolff była blisko związana ze środowiskiem Laboratorium Dramatu. Uczestniczyła w działającej przy nim szkole. Wcześnie zaobserwowano u niej guza mózgu. Choroba nowotworowa rozwinęła się szybko, uszkadzając ośrodki odpowiedzialne m.in. za mówienie i poruszanie. Dziewczyna zmarła w młodym wieku, mając niespełna 30 lat. Trudno zatem oddzielić wartość artystyczną przedstawienia od jego podłoża emocjonalnego. I to nawet dla osób, które przedtem nigdy nawet nie słyszały o Gawlikowskiej. Na odbiór "Gier" siłą rzeczy nakłada się świadomość, że opowiedziana w nich historia ma swoje bezpośrednie odbicie w rzeczywistości. Ktoś może zarzucić twórcom, że chcą wziąć widza "na współczucie". Ale taki zarzut można szybko odrzucić, albowiem teatr w tym przypadku staje się katalizatorem zbiorowego doświadczenia. Los Ewy podzieliło przecież wiele osób na świecie. Nieprzypadkowo premierze widowiska patronowały fundacje podejmujące walkę z rakiem. Scenariusz spektaklu składa się z dwóch części. Jedna z nich to nieukończony dramat, który napisała sama Gawlikowska-Wolff. Opowiada on o historii Julii, będącej odpowiedniczką samej autorki. Reżyser Joanna Grabowiecka pokazuje subiektywne odczucia chorej dziewczyny. Julia/Ewa (Anna Gorajska) opowiada najpierw o swoich przeżyciach. O nowotworze nie mówi wprost. Wspomina jedynie o przechodzących ją ciarkach, a walkę organizmu z rakiem porównuje do scen z serialu "Było sobie życie". Umysł kobiety zdaje się nie myśleć o tym, by cokolwiek miało się źle skończyć. Dziewczyna podchodzi do swojego losu z dziewczęcym wręcz optymizmem. Guz urasta w tej wersji do złego charakteru z bajki, która musi mieć swój happy end.

Grabowiecka kadruje sceny, nadając im niemalże poetycki charakter. Ale jest tutaj i miejsce na codzienne czynności - prasowanie, także na realizowanie swoich pasji wbrew wszystkiemu. Julia/Ewa jeździ na snowboardzie, ale po chwili dostaje ataku padaczki. Na ustawiony z tyłu sceny leśny pejzaż pada wtedy migotliwe światło. Do uszu widzów dobiega zaś głuchy dźwięk. Podobny hałas pojawia się w rozmowie dziewczyny z rodzicami, co jest oznaką jej słabnącego słuchu. Kolejne przeciwności losu przychodzą już z zewnątrz. W szpitalu lekarz (Maciej Wyczański) nie potrafi powiedzieć wprost brutalnej prawdy. Maskuje ją głupimi dowcipami. Szorstka pielęgniarka (Zuzanna Grabowska) traktuje wszystkich swoich pacjentów z góry. Najlepszym tego przykładem jest tragikomiczna scena na sali z łóżkami. Ludzkie cierpienie i obsesje mieszają się tutaj ze śmiechem i obojętnością. Taka stylistyka przywodzi na myśl twórczość Donoso czy Vonneguta.

Wspominałem już o poetyckości w tym przedstawieniu. Przed operacją chirurgiczną mamy scenę taneczną. Zespół lekarski razem z Julią wygina się do rytmów muzyki disco. Dobrze to obrazuje ogólny koncept Grabowieckiej. Ewa cierpi fizycznie, ale jej guz zdaje się wysyłać ją w inny świat. Wspominane już migotanie świateł przeraża, ale też może być fascynujące. Paradoksalnie nowotwór pozwala poznać podszewkę świata. Próbuje się tu chyba postawić pytanie: czy nie jest tak, że ludzie chorzy dostają "w zamian" umiejętność tworzenia? Większą wnikliwość? Tym samym stają się też tytułowe "Gry ekstremalne" - balansem na granicy. Tragedia Gawlikowskiej-Wolff staje się zatem dramatem ludzi, którzy tworzą dzieło niejako za cenę życia. Życie wygrywa jednak bezapelacyjnie w tym konflikcie.

Podstawą drugiej części spektaklu jest scenariusz oparty na wypowiedziach bliskich Ewy. Teraz pozostali aktorzy siedzą przed widownią. Każdy z nich odtwarza kolejno rolę matki, ojca. brata, lekarza, itd. Na pierwszy plan wysuwają się teraz konkretne opowieści o zmarłej dziewczynie. Grabowiecka świadomie przyjmuje taki koncept. Sama zmarła przemówiła już swoim dramatem - to on był meritum przedstawienia. Część druga stanowi swoisty komentarz. Jego aspekty teatralne - powiedzmy to sobie wprost - mają małe znaczenie. Liczy się tylko historia Gawlikowskiej-Wolff. I tego się po prostu słucha. Aktorzy świadomie unikają zbyt emocjonalnej gry. Niestety, chwilami zmienia się to w suche podawanie tekstu, chociaż wyjątkiem od tej reguły jest sceniczne istnienie Elżbiety Kijowskiej i Rafała Fudaleja. Przerywnikami dla poszczególnych wypowiedzi są piosenki, które wykonuje Agnieszka Lucya. Mroczne songi ("Luna, luna") mają za tło kalejdoskop i w tym przypadku są nastrojowym dopełnieniem drugiego aktu. Innej ich funkcji nie widzę.

Trudno jest jednoznacznie odnieść się do "Gier ekstremalnych". Walory artystyczne przedstawienia nie przypominają inscenizacyjnych fajerwerków, ani szczególnie wyrafinowanych form teatralnych. Nie da się jednak ukryć, że spektakl powstał w pewnej sprawie. Jest zarówno pomnikiem (o) pamięci, jak i próbą refleksji nad stanem chorego człowieka. Końcowe słowa "zaraz mi przejdzie" stanowią przebłysk optymizmu w ponurym świecie. Kto o tym wie najlepiej, jeśli nie ci, którzy walczą do końca?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji