O starości inaczej?
Bohaterów spektaklu łączyły kiedyś namiętności, które dziś owocują jedynie skłonnością do sprzeczek i nieskrępowanym opowiadaniem o niemocy ciała. Nie można nazbyt serio traktować świata, który tak natrętnie chce być zabawny.
W Romantykach Hanocha Levina reżyserowanych przez Grzegorza Chrapkiewieża na pozór widać charakterystyczny dla izraelskiego dramaturga sposób widzenia świata. Mamy tu troje samotnych, przeciętnych bohaterów, którzy są spragnieni uwagi, a równocześnie zastanawiają się, czy na nią zasługują, ponieważ do niczego już nie dążą, a wszystko, czym żyli, należy bezpowrotnie do przeszłości. Po lewej stronie sceny widać drzwi do mieszkania Pogorelki (Małgorzata Niemirska). Pukają do nich jej dawni kochankowie, Chajczik (Władysław Kowalski) i Bonbonel (Zdzisław Wardejn). Bohaterów spektaklu łączyły kiedyś namiętności, które dziś owocują jedynie skłonnością do sprzeczek i nieskrępowanym opowiadaniem o niemocy, wydzielinach, bólach, zażywanych lekach. Levinowska fascynacja ciałem znajduje tu swoje ujście w natrętnej fascynacji fizjologią. Bohaterowie weszli bowiem w wiek, w którym posiadanie ciała już nie cieszy, a staje się ono obiektem troski; przestaje być całością, a zaczyna być pokawałkowanym zestawem fragmentów - narządów, z których na każdy patrzy się nieco inaczej i których stan pozostawia wiele do życzenia.
Większość działań toczy się w okolicy stojącego na scenie podwójnego łóżka, na którym bohaterowie siedzą, leżą, skaczą po nim, czy też na nie wymiotują. Akcję zapoczątkowuje mamrotanie krzątającej się wokół łóżka Pogorelki, które powoli przechodzi w "skoordynowaną" mowę. Trochę tak, jakby aktorka stopniowo wchodziła w rolę kobiety, która jest zdziwiona swoją starością, wszakże w głębi duszy ma - jak sama stwierdza - szesnaście lat. Jej pierwszym gościem jest Chajczik, który puka do drzwi, wywołując u Pogorelki nadzieję, że kryje się za nimi ktoś, kto całkowicie zmieni jej życie. Niezdarne kroczenie bohaterki w stronę drzwi, poprzedzone gorączkowym poszukiwaniem odpowiedniego obuwia, powoduje u widza mieszaninę wzruszenia i rozbawienia. Okazuje się jednak, że po tamtej stronie kryje się - niestety - ktoś dobrze znany, dla kogo wystarczy włożyć domowe kapcie.
Komediodramat trojga bohaterów, w którym śmiech miesza się z poczuciem beznadziei, związanym z lękiem przed samotnością i śmiercią, rozgrywa się bowiem w przestrzeni domowej, intymnej. Nierozłączność farsy i powagi znajdzie swoje odzwierciedlenie w dialogach, w których pobrzmiewa - charakterystyczne zresztą tak dla Levina, jak i dla całej kultury żydowskiej - przemieszanie sfery cielesnej i duchowej. Nie skutkuje ono jednak w tym przedstawieniu niepokojącą dwuznacznością, bowiem niejednoznaczność autorskiego dialogu nie znajduje dopełnienia w grze aktorskiej. Aktorzy na przemian albo operują grubymi wyrazistymi środkami ekspresji, które wywołują efekt komiczny, albo balansują na granicy patosu i histerii. Czujemy się trochę tak, jakbyśmy na przemian oglądali serial i traktat o przemijaniu.
Działania między postaciami mają na początku charakter komediowy. Bohaterowie licytują się, kto z nich choruje na więcej chorób, wymieniają nazwy leków, jakie zażywają. Chajczik i Pogorelka kłócą się o przyniesiony przez mężczyznę prezent - nieszczęsną marmoladę, która, według Pogorelki, powinna być czekoladą. Kobieta pomiata Chajczikiem, palmę pierwszeństwa oddając drugiemu z kochanków - choremu na raka, stojącemu już nad grobem Bonbonelowi, również temu w końcu zarzucając zadawnione grzechy skąpstwa.
Przedstawienie Chrapkiewicza jest zabawne. Trudno nie śmiać się, kiedy Chajczik twierdzi, że gdyby Pogorelka była tramwajem, to on jako miejski senior miałby u niej pięćdziesiąt procent zniżki, a Pogorelka odpowiada, że być może Chajczik jest miejskim seniorem, ale ona nie jest tramwajem, a uczuć nie można przyrównać do lokaty, bo nie kumulują się na starość. Sposób żonglowania" tymi kwestiami przypomina jednak konkurs na szybkie rozśmieszenie widowni Sens tych dialogów nie wychodzi poza kontekst ich powstania.
Sytuacje sceniczne w pierwszej - komediowej części przedstawienia - mają wybitnie skeczowy charakter, co nie sprzyja budowaniu złożonej roli dramatycznej ani sytuacji dramaturgicznej. Wielość mikrosytuacji nie tworzy całości, nie powoduje też spiętrzenia sensów przedstawienia, "śmieszność" zdaje się być przyjętym na chwilę okryciem, które za chwilę zdejmą z siebie sceniczne postaci. Nie odczuwamy jej jako immanentnej cechy świata przedstawionego, związanej organicznie z bohaterami. Nie staje się ona pomostem wprowadzającym do świata postaci wskutek czego nie są one bliskie widzowi. W tym scenicznym traktacie o starości pełnią raczej funkcję egzemplaryczną. Zaczynamy postrzegać bohaterów jako źle działające cielesne maszyny, nieprzystosowane do żyda w społeczeństwie - jednostki, które nikomu nie mają nic ciekawego do powiedzenia, bowiem są bezgranicznie skupione na rozpamiętywaniu swoich słabości. Tacy, jak widu innych staruszków z powszechnych wyobrażeń o jesieni żyda. Tym samym, nie utożsamiamy się z bohaterami, ale raczej ich podglądamy. Nie można nazbyt serio traktować świata, który tak natrętnie chce być zabawny. Oglądając tę część spektaklu, odczuwa się więc pewne zażenowanie.
Komediową i poważną warstwę dialogu konsoliduje nieco kreacja Chajczika (Władysław Kowalski), który z tym samym niejednoznacznym uśmiechem rozprawia o wyższości marmolady nad czekoladą i zastanawia się, po co był ten (jego) świat i dlaczego on (już) nie jest wewnątrz tego świata. Również on, całkiem nagle, wpada na pomysł odmówienia w łóżku kadiszu za zmarłego ojca, co staje się zapowiedzią metafizycznych klimatów drugiej - chyba bardziej interesującej - części przedstawienia, dla której kluczowa jest wspólna logorea trojga bohaterów.
Leżą oni na łóżku, histerycznie się śmiejąc, i wykrzykują do siebie słowa, podejmując kwestie partnera, tak jakby ta naprędce utworzona wspólnota miała im pomóc oswoić lęk przed śmiercią. Zastanawiają się, czy gdzieś - wewnątrz ich codziennego życia, na przykład pod dziurą w kafelku - kryje się jakiś inny świat. Ale innego świata - tak jak w pamiętnym wierszu Leśmiana - nie ma, a bohaterowie uświadamiają sobie swoje "bycie ku śmierci". Życie trojga bohaterów nie było inne, było właśnie takie, jakie było. I być może nigdy nie znajdą odpowiedzi na pytanie o celowość swoich poczynań, skoro kończą się one na uporczywej afirmacji cielesności w postaci doskwierających im chorób, a także na odruchach fizjologicznych, których nie są w stanie powstrzymać.
Bohaterowie natrętnie poszukują - raz jeszcze, być może po raz ostatni - porozumienia, bliskości, czułości, ale umieją jedynie skupiać się na własnym ciele. Jak Pogorelka, kiedy będąc sama na scenie, rozmawia czule ze swoimi obandażowanymi nogami, tak jakby życie było tylko czystym trwaniem, które zostanie nagle przerwane przez - używając słów bohaterki - fale, które duszą i z którymi nie można walczyć. Nie ma przy tym znaczenia, kiedy te fale nadejdą, a śmierć pozostaje faktem, którego nie można uniknąć. Przeżytych lat nie można bowiem potraktować jak zgromadzonego kapitału i pewnie dlatego jedną z ostatnich scen przedstawienia jest monolog Pogorelki, która wspomina kogoś ważnego dla niej, kto umarł młodo.
Szkoda, te obie części spektaklu są tak niekoherentne. Brak powiązania między nimi sprawia, że trudno orzec, jaki jest status postaci w świecie scenicznym i jak mają się do nich odnieść widzowie. Przedstawienie zostało przyzwoicie skonstruowane, ale nic poza tym. Kończy się ono dość raptownie. Bohaterowie zeskakują z łóżka i z powagą kłaniają się publiczności, tak jakby byli zmęczeni jej rozśmieszaniem w pierwszej części spektaklu i odsłanianiem swoich lęków w drugiej. Przestając być postaciami, zapowiadają powrót do zwykłego świata, normalności, do której jednak wkraczamy z poczuciem, że byliśmy świadkiem nieco wstydliwej zabawy w starość i samotność oraz zabawiliśmy się trochę kosztem bohaterów. Ten śmiech nie ma w sobie jednak mocy oswajania ze starością i śmiercią, ponieważ nie odnajdujemy w nim siebie, jest to śmiech skierowany na zewnątrz naszego świata, służący tylko rozrywce.