Artykuły

Będzie nowe "Wyzwolenie"! Jakie?

Rozmowy z reżyserem Janem Błeszyńskim i aktorem Wojciechem Skibińskim

Po raz piąty w historii Teatru Śląskiego pojawia się na katowickiej scenie "Wyzwo-lenie" S. Wyspiańskiego. Z dwóch przedwojennych premier wstawiła się realizacja Leopolda Poboga-Kielanowskiego, powojenne autoryzowali J. Wyszomirski i W. Lange oraz J. Para i J. Moskal. W najbliższy piątek (tj. 13 bm.) odbędzie się nowa premiera tej sztuki Wyspiańskiego, przygotowana przez Jana Błeszyńskiego, reżysera od niedawna współpracującego ze sceną katowicką, b. dyrektora teatrów w Gorzowie, Olsztynie i Bydgoszczy, a jeszcze wcześniej aktora.

Na pięć minut przed gongiem premierowym kierujemy kilka pytań do reżysera:

- Jakie to będzie "Wyzwolenie" z lutego 1987 - w stosunku do czasów, w których się pojawia i w stosunku do dotychczasowej tradycji inscenizacyjnej?

- Nie chcę się odwoływać do tradycji inscenizacyjnej, sam robiłem wiele, żeby swoje pierwsze "Wyzwolenie" z początku lat siedemdziesiątych, zrealizowane konkretnie w Olsztynie, wykreślić dokładnie z pamięci. Lata odnowy teatralnej, iluminowane nazwiskami Swinarskiego, Jarockiego i Grzegorzewskiego są już epoką utrwaloną, dziś wiele się zmieniło i "Wyzwolenie" trzeba czytać przez pryzmat swego czasu i zachodzących w nim zmian. Bo to najbardziej współczesna sztuka, jaką znam. Teatr znalazł się w impasie, zaczyna niekiedy rozmijać się z widzem i nadzieją dlań mogą być młodzi, zdolni przeobrażać świat. Do nich więc odwołuję się w "Wyzwoleniu", do mło-dych artystów, robotników czy inteligentów i wszystkich zresztą widzów, którzy przeszedłszy przez "Solidarność" i stan wojenny, myślą o Polsce i szukają w niej swojej prawdy, wyzwolenia się od mitów i wszystkiego, co martwe. Osaczony warchołami i karmazynami Konrad musi tragicznie przegrać, bo jak mu podpowie Karmazyn: "gdy niczym nasza rola, przynajmniej was pociągniem w grób", ale choć "Wyzwolenie" niewiele zostawia optymizmu, staje się w swojej dramatycznej polemice o Polskę największym ostrzeżeniem, jakie zna literatura współczesna i nikogo nie pozostawia obojętnym.

- Jeśli więc dobrze zrozumiałem, to nowe "Wyzwolenie" akcentuje bardziej pozytywistyczne niż romantyczne treści dzieła, czy tak?

- Przedstawienie musi zawierać pewną prowokację, żeby się nie rozmazało we wszystkoizmie. Widz nie lubi dziś długich przedstawień i dlatego swoje ograniczyłem w czasie, dokonując takiego wyboru, który by czytelnie określił mój punkt widzenia. Musiałem dlatego zrezygnować z teatru i przykroić wiele wątków. Będą to swego rodzaju polskie Zaduszki, z młodym Konradem, który znalazł się jakby na cmentarzu tradycji narodowej, co zresztą wyraźnie podkreśla dekoracja Mar-cina Jarnuszkiewicza i muzyka Józefa Skrzeka.

- A kim będzie Konrad?

- W każdym razie nie oślepionym Orestesem, ale młodym chłopcem, jakiego spotykamy co dzień na ulicy.

- "Wyzwolenie" Swinarskiego przesądziło na całe lata o wizji tego przedstawienia w teatrze - czy to nie obciąża każdego nowego inscenizatora?

- Wielokrotnie je oglądałem i trudno byłoby buntować się przeciwko spektaklowi, który stał się ideałem, przekazującym myśl Wyspiańskiego w tak doskonałej formie, także z jego mistycyzmem. Ale dzisiaj przyszedł taki czas, że Swinarskiego nie dałoby się już chyba z taką zachłannością odbierać.

- Dla jakiego widza przeznacza pan to swoje nowe przedstawienie?

- Dla każdego - młodego i nie tak młodego. Nie ma w nim nic niezrozumiałego i jeśli na chwilę widz potrafi włączyć się do dyskusji, będzie to zysk.

- Aktorzy narzekają, że to "Wyzwolenie" źle im się próbuje. Do głosu dochodzi kilku aktorów a reszta musi w chórze statystować, przez cały czas nie schodząc ze sceny.

- Jestem pełen podziwu dla ich szalonej dyscypliny i dobrej woli, mają powody do narzekania. Ale ten zespół potrafi udźwignąć to trudne przedstawienie i w grupie zaznaczyć swą zdolność kreacji.

Szusem na scenę

- Debiutuje pan wielką rolą Kordiana z "Wyzwolenia" o czym marzy każdy młody aktor, ale która nie każdemu się przecież trafia. Zdaje pan sobie sprawę, że od tej roli zależy pana przyszłość, która potoczyć się może bardzo obiecująco albo bardzo zwyczajnie?

- Propozycja, jeszcze przed dyplomem otrzymana, była dla mnie ogromnym zaskoczeniem i przyjąłem ją oczywiście z obawami. Zdaję sobie sprawę, że jest w nią wpisane duże ryzyko i że wynik zależy już tylko ode mnie. Będę się cieszył, jeśli rola zostanie zaakceptowana.

- Wyszedł pan ze szkoły krakowskiej, gdzie rektorem jest Jerzy Trela, najsławniejszy Konrad z powojennego "Wyzwolenia". Czy to panu nie komplikuje sytuacji?

- Nawet w tym przedstawieniu krakowskim statystowałem, ale Treli nie będę oczywiście naśladował. Musiałem wyjść od siebie, od tego, jaki jest mój stosunek do całej problematyki "Wyzwolenia", tylko w ten sposób będę mógł uniknąć zafałszowania roli. Nie miałem dotąd żadnych doświadczeń z Wyspiańskim, bo nawet w szkolnym "Weselu" odmówiłem roli Wojtka.

- Jak się pan przyzwyczaja do roli?

- Ciężko pracuję. Są we mnie teraz jakby dwie osoby, z tą drugą, wynalezioną i kształtowaną uparcie, rozmawiam ciągle i nie rozstaję się. Najważniejszy był ów moment przełamania się, rezygnacja z prywatności i poddanie się woli reżysera.

- Dlaczego został pan aktorem?

- Sposobiłem się na narciarza i zaliczyłem już nawet trzy lata studiów na AWF, gdy koledzy namówili mnie do zdawania egzaminu do szkoły aktorskiej i tę rzeczywiście ukończyłem.

- Narciarstwo okazało się jednak przydatne, bo szusem zdobywa pan scenę, zaczynając od Konrada. Życzę więc, by to był jak najpomyślniejszy start. Ale, ale, przyszły Konrad, jak widzę, nosi już obrączkę.

- Moja żona jest stomatologiem, aktualnie na urlopie macierzyńskim, bo i dziecko już mamy. Po wielkim monologu czekają więc w domu pieluszki i kaszki. Jak wszyscy, tak i Konrad nie może tkwić w chmurach.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji