Artykuły

Czy jest to spektakl udany? Mam wątpliwości

"Pod presją" wg scenar. Łukasza Chotkowskiego i Mai Kleczewskiej w reż. Mai Kleczewskiej w Teatrze Śląskim w Katowicach. Pisze Fanny Kaplan na swoim blogu profilowym.

Wielokrotnie widzieliśmy adaptacje filmów na scenie - niektóre z nich były poruszające i ich sceniczne wersje dodawały nowej jakości i znaczeń samemu filmowi, wystarczy wspomnieć chociażby świetną "Uroczystość" Grzegorza Jarzyny na podstawie filmu "Festen" Thomasa Vinterberga; inne były po prostu nudne. Maja Kleczewska i Łukasz Chotkowski zaadaptowali klasyczny już film Johna Cassavetesa "A Woman Under the Influence" uważany za jeden z kamieni milowych amerykańskiego realizmu. W zasadzie jest to film przeniesiony 1:1 na scenę, choć dokonane są tu pewne zmiany, które plasują historię Mabel gdzieś pomiędzy współczesnym śląskim domem a rubieżami Los Angeles. Czy jest to spektakl udany? Mam wątpliwości.

Mabel Longhetti, małżonka robotnika (w filmie partnerujący Genie Rowlands Peter Falk jest budowlańcem, który - o ile dobrze pamiętam - zajmuje się kładzeniem dróg; w Teatrze Śląskim postać Nicka jest górnikiem), jest po prostu tak zwaną kurą domową. Mąż haruje, ona zajmuje się domem i dziećmi. To znaczy zajmowałaby się, gdyby nie to, że boryka się z chorobą psychiczną. Nie wiemy, co tak naprawdę Mabel doskwiera, ale wiemy, że jest naiwna, bywa dziecinna, na swój sposób niewinna i totalnie nie przystaje do otaczającego ją świata. Z czasem jej stan się pogarsza (krytycy filmowi sugerują, że Mabel cierpi na borderline'a), a jej coraz dziwniejsze zachowania prowokują rodzinę do ubezwłasnowolnienia kobiety i wysłania jej do szpitala psychiatrycznego. Mąż zostaje z dziećmi, ale jego stabilny stan psychiczny wcale nie jest gwarantem odpowiedzialności i Nick, jak się okazuje, wcale nie potrafi lepiej się zająć dziećmi i domem. Mabel wraca do rodziny po odbyciu terapii - nie zyskuje równowagi psychicznej, terapia nie jest w stanie dostosować jej do społeczeństwa, za to powoduje, że Mabel traci całą radość życia i pierwotną naiwność.

Ta prosta historia zostaje przeniesiona na grunt współczesny i polski. Nie do końca wprawdzie jest jasne, dlaczego Mabel i Nick Longhetti nadal noszą swoje oryginalne imiona, podczas gdy cała reszta bohaterów, łącznie z dziećmi, ma już imiona polskie, ale zrozumiałe jest, że Nick jest górnikiem, a jeśli zabiera dzieci nad morze, to jest to Bałtyk. I to jest podstawowy problem tego spektaklu. Mamy totalne mimesis - skrupulatnie odtworzony dom, scenografię niemal z planu filmowego, łącznie z tym, że za kulisami, w miejscu kuchni, którą możemy podglądać na projekcji, faktycznie widzimy Mabel opartą o coś w rodzaju kredensu czy witryny kryjącej naczynia. Jeśli aktorzy jedzą makaron, to jest to prawdziwy makaron. Tutaj nie ma ściemy i to oczywiście procentuje, bo w świat Longhettich wsiąka się tak, jak wsiąka się w mimesis filmowe.

Tylko co z tego, jeśli cała reszta nie trzyma się kupy? Uniwersum Cassavetesa to robotnicza rodzina z uboższej dzielnicy Los Angeles lat 70. "Pod presją" Kleczewskiej to współczesna Polska - dom nie jest taki znowu biedny, w końcu górnicy źle nie zarabiają, pokój dziecięcy jest cały jak wycięty z katalogu Ikei, pomieszczenia są przestronne, Nick dzwoni do Mabel, ta odbiera posługując się iPhonem. W takich realiach kompletnie nietrafione jest niezrozumienie Nicka dla stanu małżonki. Mamy XXI wiek i jesteśmy znacznie bardziej świadomi, jeśli chodzi o chorobę psychiczną i o to, jak się z nią zmagać. Nie leczymy też elektrowstrząsami - coś, co jest kluczowe dla fabuły spektaklu i co było absolutnie uzasadnione dla historii amerykańskiej rodziny dziejącej się w latach 70. I, hejże, nie czepiam się z powodu politycznej poprawności, choć niewątpliwie uważam stygmatyzację psychiatrii za średnio wybaczalną, co z powodu realizmu. Chcemy mimesis, no to bawmy się w nie do końca, tak? A tak, jeśli jest w pół drogi, to mamy ściemę.

Sandra Korzeniak w roli Mabel jest fantastyczna. Jest poruszająca, rozdzierająca, nadwrażliwa, kompletnie niepasująca do otoczenia, które ciągle próbuje dopasować ją do swoich oczekiwań. I to, co Korzeniak tu gra, jest niejednoznaczne - i chwała jej za to. Bo mógł wyjść z tego manifest feministyczny, ale mogła też z tego wyjść przypowieść o naszym niezrozumieniu dla osób borykających się z chorobą psychiczną. Tu także rozwiązania są w pół drogi, ale one akurat procentują, bo przez to historia jest pełniejsza, mniej jednoznaczna i bardziej poruszająca. Korzeniak po prostu tchnęła w tę postać życie za pomocą kapitalnego zniuansowania. Bo to trochę wariatka, trochę outsiderka. I tym bardziej boli, jak traktowana jest przez służbę zdrowia i rodzinę - jest przecież nieszkodliwa, nie stanowi zagrożenia dla otoczenia. Dlaczego więc traktujemy ją tak okrutnie? Czy tylko dlatego, że nie przystaje do naszego nudnego świata? A może dlatego, że brak nam wrażliwości Mabel i dlatego jej świata nie jesteśmy w stanie pojąć? Czy to Mabel jest nienormalna, czy to my jesteśmy nienormalni?

Mogłabym się czepiać, że Korzeniak gra pewne echo swojej własnej roli w "Personie. Marilyn" Lupy, ale w sumie byłoby to tylko głupie czepialstwo, bo jest to rola świetna i precyzyjnie zbudowana, której siła tkwi w warsztacie aktorki.

Niestety, jej partner, czyli Piotr Bułka w roli Nicka, kompletnie nie daje sobie rady. On nie tylko nie dorasta jej do pięt, on po prostu jest z innej bajki. Nie widzę w tym jednak winy aktora - uważam, że podstawowym problemem z tą postacią jest niekonsekwencja świata przedstawionego. Aktor ma pełne prawo czuć się zagubiony właśnie przez lekkie potraktowanie realizmu. Jak ma się on utożsamić z postacią, której istnienie we współczesnym świecie jest cokolwiek dyskusyjne? U Cassavetesa wielką siłą filmu jest nie tylko to, że Rowlands brawurowo gra rolę zaniedbanej i zamkniętej w czterech ścianach żony, która stopniowo pogrąża się w obłędzie, ale także fakt, że jej mąż, prosty człowiek, robotnik jest po prostu zagubiony. Peter Falk gra mężczyznę, który ciężko pracuje, oczekuje - w zgodzie z modelem rodziny, w którym sam był wychowany - ciepłego obiadu, czystych skarpetek i zadbanych dzieci. Kiedy stan psychiczny żony pogarsza się, jest totalnie zagubiony. Chce jej pomóc, ale nawet nie wie jak.

Jak Piotr Bułka ma grać dobrze, jeśli odtwarza rolę Falka w świecie internetu, wylewających się zewsząd poradników i samozwańczych psychologów i coachów? Jak ma zagrać poczucie winy i wstyd po powrocie małżonki z zamkniętego zakładu, jeśli dziś psychiatria nie stosuje elektrowstrząsów? To się kupy nie trzyma. A poza tym wzbudza jednak w widzu pozucie, że nie do końca należy wierzyć w ten świat. Bo jak ma w niego wierzyć, jak poza Mabel (pozostającej zresztą w swoim własnym świecie) nikt z aktorów w ten świat nie wierzy?

Ale nie znaczy to, że jest to zły spektakl. Korzeniak jest poruszająca, a poza tym w morzu dłużyzn, mielizn i trochę przeszarżowanych zabiegów (królik z "Donniego Darko"? Srsly? Myśleliście, że mi to umknie? Hehe) zdarzają się prawdziwe perły. Za jedną z najlepszych scen tego spektaklu uważam nagranie pobytu Nicka z dziećmi nad morzem. Mabel przebywa w szpitalu psychiatrycznym, jej mąż siedzi na bałtyckiej plaży. Jest jesień, szaro, wszyscy noszą kurtki i kalosze. Dzieci odnajdują na plaży martwego kormorana i z dziecięcym, nieświadomym i pozbawionym wstydu okrucieństwem torturują ptasie truchło patykami. Jest w tym pewne obrzydzenie i fascynacja. "Chcę zobaczyć jego flaki", mówi jedno z nich, usiłując rozorać mu brzuch patykiem. I to jest scena wybitna. Perfekcyjna analogia do historii Mabel, którą społeczeństwo najpierw obserwuje z fascynacją i wstrętem, a potem brutalnie obezwładnia i wywozi na oddział zamknięty. Chcą zobaczyć jej flaki. Ba! Chcą pogmerać w jej flakach. Mabel o tym wie i dlatego się tak intensywnie broni przed lekarzem i rodziną, jak oszalałe, zamknięte w potrzasku zwierzę.

Mamy tu też mnóstwo wspaniałych smaczków. Wszelkie "uśmiechaj się, bądź sobą" powtarzane kobietom jak świat długi i szeroki, bez zająknięcia i bez zastanowienia, czy jedno nie wyklucza drugiego.

Mnie najbardziej chyba poruszyła (oprócz kormorana) scena obiadu w domu Longhettich. Nick sprowadza do domu kolegów z pracy. Są głodni, zmęczeni i oczekują, że Mabel się nimi zajmie, że Mabel ich obsłuży, bo taka jest jej rola. Mabel pospiesznie poprawia fryzurę, maluje usta i podaje do stołu spaghetti. Jest nieco poirytowana tym nagłym najściem, ma żal do męża, że jej nie uprzedził. Jej pospiesznie poprawiony ubiór i fryzura nie są jednak w stanie zamaskować jej stanu i Mabel podczas obiadu odpływa. Jej komplementy wobec gości stają się coraz bardziej natarczywe, ekscentryczne, wprawiające mężczyzn w zażenowanie. Nick nie wytrzymuje i wybucha. Jego koledzy pospiesznie wychodzą z mieszkania. Małżeństwo zasiada do stołu, Mabel wysłuchuje przytyków męża, w końcu spogląda na niego i pyta: "To jaka mam być?" Dramat, który się tu rozgrywa między małżonkami, jest poruszający, bo ponadczasowy i bolesny. Opozycją dla szaleństwa Mabel wcale nie jest "normalność" (czymkolwiek miałaby być), tylko dostosowanie do oczekiwań innych, zwłaszcza mężczyzn, zwłaszcza społeczeństwa. W tym świecie nie ma miejsca na znalezienie złotego środka, albo jesteś sobą i jesteś wariatem, albo unicestwiasz własne ja i konformistycznie odgrywasz rolę, którą wyznaczyło ci otoczenie.

Za kapitalny uważam wątek więzi Mabel i jej ojca przedstawiony na projekcjach w formie retrospekcji. Mabel jako mała dziewczynka otoczona jest przez ojca nadzwyczajną opieką i troską. I jest w tym coś obleśnego i niepokojącego. Oczywiście, kiełkuje w nas myśl, że mogło dojść do molestowania, być może dlatego Mabel jest, jaka jest. Ale nie mamy tej pewności. A może to zwykła troska? Może to tylko nadopiekuńczy ojciec? Może usilnie próbujemy znaleźć wyjaśnienie tego stanu rzeczy, zamiast zwyczajnie inność Mabel zaakceptować? Może nie ma w nas ani zrozumienia, ani tolerancji dla inności?

Tę dwuznaczność więzi z ojcem Kleczewska podkreśla w scenie finałowej. Mabel powraca z długotrwałej terapii, zmęczona, zgaszona, poszarzała. Nawet jej kostium jest w odcieniach szarości. Stawia pierwsze kroki w domu, pyta, gdzie są dzieci i ewidentnie boli ją, że zostały odesłane do krewnych. Wita się z rodziną, potem podchodzi do ojca, całuje go nieco zbyt obsesyjnie, próbuje ucałować go w usta. Nie wiemy tak naprawdę, czy to echo molestowania w dzieciństwie, czy absurdalny gest wyrażający jej strach i panikę w sytuacji konfrontacji z tymi, którzy niedawno ją obezwładnili i oddali w ręce lekarzy.

Ale nawet tutaj mają miejsce błędy głupie, po prostu tak głupie, że zaburzające całość.

Widziałam film Cassavetesa dość dawno, bo jakieś 10 lat temu. Do dziś pamiętam wstrząsającą scenę finałową, kiedy Mabel siedzi przy stole, jej rodzina nadal próbuje ją "usadzić" w szablonie, nadać jej rolę, w której Mabel po prostu się nie mieści. Rowlands szuka wzrokiem ojca i mówi: "Stand up for me, dad". Ojciec nie rozumie i wstaje od stołu. Ból na twarzy Rowlands, który się maluje po tym, kiedy pojmuje ona, że ojciec także ją odrzuca, jest nie do opisania. Bo "stand up for me", to "wstań dla mnie", ale też "wstaw się za mną", "obroń mnie"; mówiąc krótko, ona błaga o ratunek. W polszczyźnie należałoby poszukać dwuznaczności, znaleźć sytuację, w której mogłaby ona wybrzmieć, troszkę się z językiem wziąć za bary. Kleczewska i Chotkowski tego nie robią. Korzeniak prosi ojca: "wstań" i cała scena staje się niezrozumiała. To po prostu nie wybrzmiewa. Koniec, kropka. Jak można było postawić takiego babolca, jest dla mnie kompletnie niezrozumiałe. Tym bardziej, że w filmie to jest potężna scena. Po prostu potężna. Jak chcecie zobaczyć, jak spierdzielić kulminację sceny, w której zaszczuta kobieta błaga ojca o pomoc, bo komuś nie chciało się pogłowić nad przełożeniem jednego zdania na język polski, to zapraszam do Teatru Śląskiego. Jest to po prostu niewiarygodne.

Ogólnie rzecz biorąc mam z całością duży problem.

Korzeniak jest niewątpliwie doskonała - rozedrgana, oszołomiona światem, dziecinna i na swój sposób wariacko erotyczna, szalona i natchniona, jakby była jakąś widzącą, która pojmuje świat lepiej od tych "normalnych". Doskonały jest Antoni Gryzik w roli ojca Mabel - w jakiś sposób śliski i nieoczywisty, może nawet niebezpieczny, a jednocześnie troskliwy i zawstydzony własną niemocą, kiedy nie potrafi postawić się w obronie córki. Reszta zespołu niestety przy nich blednie. Może tylko obiad górników daje radę, bo panowie zachowują się tak naturalnie, że zastanawiałam się, czy nie są to przypadkiem naturszczycy.

Świat przedstawiony jest niekonsekwentny, a przeniesienie na grunt polski i współczesny co najmniej karkołomne. Tak bardzo karkołomne, że twórcy spektaklu zdają się nie widzieć kardynalnej różnicy między Rowlands krążącą po wschodnich rubieżach Los Angeles, miasta-molochu, gdzie alienację bohaterki podkreślają ponure bungalowy, wielkie ulice i obojętność nielicznych przechodniów a wypuszczeniem Korzeniak na ulice centrum współczesnych Katowic, miasta europejskiego, o dość zwartej zabudowie, która widzowi kojarzy się raczej z czymś znajomym i bliskim niż z pejzażem wyrażającym samotność i odosobnienie.

Porusza historia kobiety, dyskretny podtekst feministyczny i społeczny, silny głos w sprawie godnego traktowania osób cierpiących na zaburzenia psychiczne. Ale to wszystko mamy u Cassavetesa i nikt, nomen omen, Ameryki tu nie odkrywa.

Wstrząsająca jest scena z martwym kormoranem. Bawi absurdalny komizm niektórych scen.

A jednocześnie drażni przesada w eksploatowaniu operowych szlagierów i przeciąganie w nieskończoność ujęć Korzeniak pędzącej po mieszkaniu w slow-motion.

Na wielki szacunek zasługują operatorzy. Jest to pierwszy spetakl teatralny w Polsce, który ma poprawne kadry i ujęcia zrobione zgodnie z zasadami sztuki filmowej (w przeciwieństwie do innych, którzy ucinają głowy, robią niestrawne i nadęte artystowskie impresje lub przez kawał spektaklu reklamują dizajnerski stół). A poza wszystkim - to są po prostu piękne kadry. Nie dziwiota, na Uniwersytecie Śląskim mamy Wydział Radia i Telewizji, więc fachowcy są pod ręką. I to się chwali. Chociaż przydałby się Kleczewskiej także profesjonalny tłumacz, bo jednak to, że każdy dziś mówi po angielsku najwyraźniej sprawy nie załatwia.

Podsumowując, nie posunęłabym się do tego, by powiedzieć, że jest to monodram Sandry Korzeniak, bo to by było dla tego spektaklu bardzo krzywdzące. Nie powiem też, że to spektakl zły, bo generalnie jest udany. Ale nieścisłości, głupie błędy i chyba jednak olewka, jeśli chodzi o prowadzenie postaci drugoplanowych, są jednak druzgocące.

Strzałów nie będzie.

Ale jeśli mam być szczera, obejrzyjcie sobie lepiej Cassavetesa.

P.S. Obudziłam się dzień po spektaklu z myślą, że to jednak jest granda z tym światem przedstawionym. Film nakręcony w 1974 roku. Od tego czasu minęło foken 50 lat. Pół wieku! Założywszy, że psychiatrię liczymy od Freuda, czyli gdzieś na przełom wieku XIX i XX, Kleczewska wyrzuciła połowę historii tej dziedziny do kosza. Po co? Po co w ogóle jest to przeniesienie? Bo ja nie widzę żadnego uzasadnienia poza tym, żeby Cassavetesa nie podpisać pod scenariuszem.

Mówiąc obcesowo, drodzy reżyserzy, nie lećcie z nami w ch.ja. My, widzowie, naprawdę to widzimy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji