Artykuły

Potężny kawał teatralnej roboty. I porażka twórców spektaklu

"Carmen" Georgesa Bizeta w reż. Andrzeja Chyry w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie. Pisze Anna S. Dębowska w Gazecie Wyborczej.

Warszawska Opera Narodowa wystawiła ostatnią premierę tego sezonu. "Carmen" Georges'a Bizeta to największe wyzwanie w krótkiej reżyserskiej karierze Andrzeja Chyry. Wydaje się, że nie dał on aktorom jednoznacznych wskazówek reżyserskich, ale spektakl broni się dzięki muzyce.

Popularny aktor i wykształcony reżyser po raz trzeci podjął się pracy w operze. Wcześniej Andrzej Chyra zrealizował "Graczy" Dymitra Szostakowicza w Operze Bałtyckiej (2013) i "Czarodziejską górę" Pawła Mykietyna na festiwalu Malta w Poznaniu (2015).

Jednak największym wyzwaniem reżyserskim, z jakim miał do czynienia, jest "Carmen" Bizeta. Tytułowa bohaterka i jej kochanek Don José to postacie bardzo złożone, podobnie jak ich relacja oparta na przyciąganiu i odpychaniu, na walce o dominację. Zalotna Cyganka Carmen z noweli Prospera Mérimée dzięki sile uwodzicielskiej muzyki Bizeta stała się postacią mityczną: bohaterką filmów, sztuk, rozpraw, gadżetów popkultury i pełnych podziwu westchnień feministek.

"Wszyscy znają imię Carmen" - pisał reżyser Jean-Luc Godard. Jej uporczywe pragnienie wolności i samostanowienia czyni ją żeńskim odpowiednikiem mitu Don Juana - woli zginąć, niż wyprzeć się samej siebie. Gdy Carmen przestaje kochać, Don José może tylko zatopić nóż w jej ciele przy wtórze radosnych okrzyków tłumu oglądającego rozgrywającą się równocześnie korridę.

Z gwaru w mrok

Ten tragiczny finał rozgrywa się u Chyry na proscenium, na tle wielkiego ekranu, na którym widać w zbliżeniu twarze obojga - wykrzywione rozpaczą, szaleństwem i gniewem. Spektakl zmienia rytm, bo wcześniej wielka scena Opery Narodowej roi się od żołnierzy, dziewczyn z fabryki cygar, dzieci, odświętnie ubranego tłumu mieszkańców Sewilli.

Chyra dobrze poprowadził sceny zbiorowe z udziałem Chóru Teatru Wielkiego i Chóru Chłopięcego "Artos" - teatr żyje, scena wibruje detalami, bo każda z postaci ma swoje motywacje i małą rolę do odegrania. W finale bohaterowie zostają jednak odcięci od tamtej gwarnej i rozświetlonej przestrzeni - proscenium tonie w mroku. To ostatnie chwile życia dumnej Carmen (Rinat Shaham) ubranej w biel, kolor żałoby i śmierci.

A jednak ta dobrze obmyślona inscenizatorsko scena nie porusza, nie wyciska z oczu łez współczucia jak w innych inscenizacjach. Dużo bardziej przekonujący jest moment, w którym Don José (Leonardo Capalbo) wyznaje Carmen miłość (aria "Ten kwiat, który mi rzuciłaś"). Wtedy widać, jak bardzo do siebie nie pasują: on jest sentymentalnym marzycielem, ona - uwodzicielką doskonale panującą nad emocjami.

Brzydkie kostiumy, dyskusyjna scenografia

Chłód emocjonalny dominuje przez niemal całe przedstawienie. Zamiast gorących emocji oglądamy niezręczne próby aktorskie śpiewaków, którym wyraźnie zabrakło jednoznacznych wskazówek reżyserskich. Oglądamy zadziwiająco brzydkie kostiumy projektu Magdaleny Maciejewskiej: kostium historyczny sąsiaduje z białą koszulą całkiem współcześnie wypuszczoną na spodnie od garnituru, Carmen paraduje w legginsach między dziewczynami z fabryki cygar ubranymi w garsonki z domu towarowego. Istna pstrokacizna stylistyczna.

Mieszane odczucia mam również w stosunku do scenografii Barbary Hanickiej. Na scenie obrotowej ustawiona jest żelazna, pomalowana na niebiesko, ażurowa konstrukcja w kształcie amfiteatru. W tej funkcjonalnej przestrzeni rozgrywa się część akcji.

Pomysł ciekawy, gdyż w "Carmen" życie jest częścią wielkiego spektaklu, w którym wszyscy nawzajem taksują się wzrokiem. Jednak scenografia z warszawskiego spektaklu przypomina warszawską postmodernistyczną architekturę "gargamelową", która rozkwitła w latach 90. XX wieku, i skutecznie przeczy gorącemu kolorytowi muzyki Bizeta.

Każdy jest zakochany lub odtrącony

Z Andrzejem Chyrą kolejny raz współpracowała dramaturżka Małgorzata Sikorska-Miszczuk. Razem dopisali do libretta wątek chłopca, który najpierw jest uosobieniem niewinności, a później staje się wysłannikiem diabła, który wręcza Don Josemu nóż. Diabeł to czerwona sylwetka z rogami byka, która pojawia się w formie wizualizacji, gdy orkiestra gra pierwszy raz przewodni motyw śmierci.

Chyra dostrzegł w "Carmen" typologię zakochanych: to dotyczy nie tylko Carmen i Don Josego, ale również ich przyjaciół i wrogów - każdy jest w kimś zakochany lub przez kogoś odtrącony. Bohaterowie współistnieją w czymś w rodzaju komuny czy bohemy, w której przemytnicy palą cygara razem z żandarmami, a koleżanki Carmen - Frasquita (Joanna Kędzior) i Mercédes (Anna Bernacka) - tworzą udane stadło lesbijskie. Pod tym względem koncepcja Chyry i Sikorskiej-Miszczuk jest ciekawa i przekonująca.

Spektakl bronił się dzięki muzyce, którą sprawnie, w bardzo żywiołowych tempach poprowadziła kanadyjska dyrygentka Keri-Lynn Wilson. W Carmen wcieliła się izraelska mezzosopranistka Rinat Shaham, która wykonywała tę partię w kilkudziesięciu różnych inscenizacjach, jednak jej śpiewowi brakowało lekkości i swobody. Śpiewała znacznie lepiej, ilekroć zapominała o wskazówkach reżysera, które wyraźnie ją krępowały.

Poprawnie partnerował jej tenor Leonardo Capalbo jako Don José, o wiele bardziej przekonujący wokalnie był baryton Mariusz Godlewski jako toreador Escamillo. Polscy śpiewacy wypadli znakomicie. Duże brawa dla Joanny Kędzior (sopran) i Anny Bernackiej (mezzosopran), ale największe dla młodej Ewy Tracz śpiewającej Micaëlę, odrzuconą narzeczoną Don Josego. Jej świetnie brzmiący, silny sopran sprawił, że dobra Micaëla zatriumfowała nad mroczną Carmen.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji