Artykuły

Ciemna bezsilność

"Ciemności" Pawła Demirskiego w reż. Moniki Strzępki w Teatrze im. Żeromskiego w Kielcach i w Teatrze IMKA w Warszawie. Pisze Jacek Sieradzki, członek Komisji Artystycznej XXIV Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

Przeoczyłem Magdę Grąziowską. Drapiąc się po schodach na pierwsze piętro Teatru im. Żeromskiego prześlizgnąłem się oczami po stojącym przy bileterce chudym stworzeniu w dresach i klapkach na bosych nogach, śledzącym nic nie rozumiejącym wzrokiem wchodzących. Piękna aktorka była nie do poznania; jej ofiarność zdaje się nie mieć granic, żeby wspomnieć tylko niedawne obnażanie się na mrozie w spektaklu 1946. Tu dostała rolę "wszechInnego": obcego, poniżonego i odtrąconego we wszystkich odmianach. Bo to o tym problemie, obejmującym cały wór z napisem "postkolonializm", postanowili zrobić swój Conradowski spektakl Paweł Demirski i Monika Strzępka, a ona była jego najmocniejszą, najdramatyczniejszą egzemplifikacją.

Ponad wszelką wątpliwość jest to nowe słowo w poetyce duetu. Czy w obszarze zainteresowań? Po części też. Zazwyczaj byli dużo mniej uzależnieni od obowiązujących narzędzi intelektualnych, wychodzili od własnych biografii i czegoś, co ich samych mocno bolało, niekiedy też potrafili być bardzo kpiący wobec myślowych salonów. Tu mam wrażenie, że zagrali tematem, o którym się mówi, który powinien poruszać sumienia zwłaszcza lewicowo nastawionych wrażliwców, ale zagrali nim trochę z wyrachowania, trochę na zimno. Co odcisnęło się na przedstawieniu, będącym w znacznym stopniu scenkami na zadany temat i odhaczającym kolejno wszystkie oczekiwane odniesienia, od pogardzanych murzynków, przez dzieci niewolniczo szyjące szmaty w azjatyckich manufakturach gwoli profitów białego człowieka, po satyrę na korporacje jako najdoskonalsze wcielenie współczesnego kolonialnego wyzysku.

Króciutkie (niepełne dwie godziny) "Ciemności" są jednym z najchłodniejszych przedstawień Moniki Strzępki. Jakby w kontraście do K. w Teatrze Polskim w Poznaniu, gdzie dla rozgrzania widowiska wyciągała z szafy wszystkie swoje ekspresyjne chwyty z pluciem, kompulsywnym żarciem i mazaniem się czerwoną farbą na czele. Tu jest pusta scena, pojedyncze sprzęty (ruina fotela dentystycznego?) i rzeczywiste ciemności rozrywane światłem jarzeniówek w rękach aktorów, opakowane w piękne wizualizacje Jakuba Lecha. Oczywiście nie ma żadnej podróży w górę rzeki Kongo, Conradowskie jądro ciemności zostało pozbawione usytuowania geograficznego, zwłaszcza egzotycznego. Choć "Kurtz" jest nie tylko postacią, ale i nazwą miasta - ale symbolicznego, zachłannego megalopolis. Bohaterów zdublowano: mamy ich wcielenie historyczne (w bardzo zresztą umownym sztafażu kostiumowym) i współczesne, korporacyjno kapitalistyczne. Jest do tego ciotka Marlowa, personifikacja egzaltowanego paternalizmu Europy nad Innymi - tudzież wspomniana wszechInna.

Trudno mówić o jednolitości stylistycznej widowiska, być może z przyczyn czysto wykonawczych: spotkali się w kameralnym przedsięwzięciu aktorzy nigdy na większą skalę nie współpracujący ani z sobą wzajem, ani z Moniką S. Na przedstawieniu, które widziałem - pierwszym w Kielcach, a próby miały trwać aż do warszawskiej premiery w Imce - wykonawcy sprawiali wrażenie, jakby się jeszcze szukali w dialogu. Po części wnosili w świat widowiska - myślę, że świadomie - swoje przećwiczone gdzie indziej środki sceniczne: Andrzej Konopka zaradność Burdeltaty, Tomasz Schimscheiner podobną w gruncie rzeczy konferansjerską konwencję, Anna Kłos-Kleszczewska zachwycającą jednych, wściekle irytującą innych natrętną melodyjkę w głosie. Jacek Mąka w historycznym kostiumie i z manierami kacyka z dżungli, tudzież Joanna Kasperek zmieniająca Marlowa w neurotyczną współczesną businesswoman dopełniali ten gabinet osobliwości, gdzie można było odnieść wrażenie, że co wykonawca, to inny styl i konwencja.

Ale być może tak właśnie miało być w tym widowisku, gdzie dialog napisany przez Pawła Demirskiego był z założenia statyczny i bezsilny, nawarstwiający się w biernej gadaninie; trzeba było zderzyć na scenie postacie z diametralnie różnych parafii, by pokazać, jak grzęzną, wyśpiewują swoje napuszone arietki nie prowadzące ani do żadnego działania, ani nawet do rewizji własnych postaw, jedynie petryfikujące pozy, nadęcia, klisze myślowe, niewolę stereotypów. Od pewnego momentu Strzępka kontrapunktowała ich samoutwierdzające popisy śmiechem z offu sprowadzającym sytuację do wymiarów sitcomowej bzdury (chwyt z powodzeniem zastosowany kiedyś w finale wałbrzyskiego widowiska "Był sobie Andrzej, Andrzej, Andrzej i Andrzej", tu mniej skuteczny). Kontrastem była, rzecz jasna, wielopostaciowa ofiara: upokarzany, dręczony Inny, jedyna tu osoba zmuszana do aktywności przez wielomownych panów. Magdę Grąziowską szybko, jak słyszę, zwolniono z roli chłopca na posyłki asystującego bileterom; okazji do poniewierki miała w całym spektaklu aż nadto. Po sekwencję finałową, kiedy przebrana już w grzeczny, cywilizowany kostiumik rzucała się z nożem na prześladowców, aliści jej ręka zawisała wpół gestu, jakby ogarniała ją paraliżująca niemoc. Taką niemocą, lękiem poczuciem bezsilności wobec kierunku, w jakim płynie świat, podszyte były już, co prawda dawniejsze spektakle duetu Strzępka-Demirski z "Nie-Boską komedią Wszystko powiem Bogu" na czele; ale w tej ciemnej, pozbawionej fajeru, prowokacji i błazeństwa inscenizacji zabrzmiały szczególnie dojmująco.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji