Artykuły

"Ognisty anioł" Siergieja Prokofiewa w Operze Narodowej

"Ognisty anioł" Sergiusza Prokofiewa w reż. Mariusza Trelińskiego w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie. Pisze Witold Sadowy.

Byłem dziś na najnowszej inscenizacji rzadko grywanej opery Siergieja Prokofiewa "Ognisty anioł" w Operze Narodowej w reżyserii Mariusza Trelińskiego. Ukończonej w roku 1927 i wystawionej 28 lat po jego śmierci. Światowa prapremiera miała miejsce w roku 1955 we Włoszech w Teatro La Fenice. Polska premiera w Teatrze Wielkim w Poznaniu w roku 1983 i obecna trzecia z kolei w Warszawie 13 maja 2018 roku. Widać z tego, że teatry operowe nie paliły się do jej wystawienia. Po co więc wydobywać ją na kilka przedstawień? Od strony muzycznej jest znakomicie napisana. Słucha się jej z ogromnym zainteresowaniem. Wymaga znakomitych wykonawców. O silnych wyrazistych głosach. Jej libretto zagmatwane, nie do końca czytelne, napisał kompozytor na podstawie powieści Walerija Briusowa.

W warszawskiej inscenizacji główne partie śpiewali wybitni ponoć śpiewacy, jak przeczytałem w pięknie wydanym programie: amerykański baryton o bogatym dorobku Scott Hendricks jako Ruprecht, pochodzący z Teksasu, "uznawany za jednego z najbardziej charyzmatycznych i wszechstronnych barytonów naszych czasów" oraz w partii Renaty litewska sopranistka Ausrine Stundyte. Równie bogata w dokonania. Urodzona w Wilnie. Wyróżniona licznymi nagrodami. Odnosząca sukcesy na scenach operowych świata. Mająca w swoim repertuarze między innymi "Salome" w operze Richarda Straussa, tytułową "Toscę" i "Madame Butterfly" Pucciniego. Oboje dysponują silnymi głosami. Ale mnie nie porwali. Śpiewają dobrze, ale bez rewelacji. Kiedy znajdują się w głębi, na rusztowaniach, nie przebijają się głosowo przez orkiestrę. Aktorsko bezbarwni. Aby nie powiedzieć nieporadni. Reszta wykonawców na przeciętnym poziomie. Z całego przedstawienia najbardziej podobała mi się znakomita orkiestra Opery Narodowej pod batutą wspaniałego Japończyka Bassem Akkiki. Okrzyczany scenograf Borys Kudlicka nie wnosi nic nowego. Powiela stare pomysły z gigantycznym rusztowaniem. A "genialny" reżyser Mariusz Treliński wyróżniony w kwietniu nagrodą "International Opera Avard" czyli "Operowym Oscarem", nie wykazał żadnej inwencji. Poza efekciarskim miganiem świateł, przeniesieniem akcji do współczesności i neonami w języku angielskim. Poza tym scena jest źle oświetlona. Nie widać twarzy śpiewaków.

A przecież pamiętam znakomite przedstawienia Mariusza Trelińskiego sprzed lat. "Sny" Lautréamonta w Teatrze Studio i "Madame Butterfly" w Operze Narodowej. Za dużo w tym wszystkim reklamy, samochwalstwa i wiary w swoją "genialność". Za dużo też wazeliniarstwa a za mało prawdziwego teatru. Gdyby nie iluminacja i efekty nie pozostałoby po tym przedstawieniu nic poza wspaniałą muzyką i niepotrzebnym wysiłkiem całego zespołu, który doceniam . Jestem z innej epoki albo się nie znam na dzisiejszym teatrze, choć wiele widziałem w swoim długim życiu. Jedno jest pewne, że nie straciłem jeszcze rozumu i dobrego smaku. Nikt mi nie wmówi, że prawdziwy teatr zaczyna się dopiero od dzisiejszych "geniuszy".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji