Artykuły

Nigdy nie rozmawiaj z nieznajomymi

W spektaklu Marka Fiedora szatan zstępuje na Zatorze, podobnie jak niegdyś na Patriarsze Prudy. dość niepostrzeżenie. O, pojawia się pewnej nocy na kolejowym wiadukcie, na którym Zygmunt Drzeźniak (Adam Szczyszczaj) obserwuje chmury. Właśnie nadciągają te najciekawsze, najbardziej efektowne i intrygujące - północne, więc tajemniczy nieznajomy (Kinga Preis) otrzyma od Drzeżniaka ksywę Północny. Północny wie więcej niż powinien, zna, na przykład, skrywaną przed otoczeniem teorię niebologii. Poza tym zwiastuje przyjście swojego pracodawcy i mistrza Edwarda Beli-Belowskiego, bogatego przedsiębiorcy, pragnącego założyć na Zatorzu, biednej dzielnicy Olsztyna otoczonej z trzech stron cmentarzami, fabrykę telefonów komórkowych, w której mają pracować wyłącznie kobiety do trzydziestego piątego roku życia. Zakład, przerobiony z nieczynnego kina Grunwald, będzie nosił niecodzienną nazwę Belzekom. Ale nikt z mamionych wizją wysokich zarobków bezrobotnych jakoś nie zwraca uwagi na ekscentryczny gust Belowskiego. Bogaty jest. może mieć fanaberie.

To jednak nie spektakl o pokuszeniu, a szatan nie doprowadza do zguby niespełnionego pisarza, niedoszłego polonisty, teraz zarabiającego na życie stróżowaniem. W powieści Sieniewicza i przedstawieniu Fiedora diabeł nie wyzwala też najgorszych ludzkich instynktów, które, nagle uruchomione, prowadzić mogą do katastrofalnych działań. Właściwie świat, nieuchronnie dążący do zagłady, poradziłby sobie bez Beli-Belowskiego i Północnego - sam by się wykończył. Fiedor zastępuje bułhakowowskie odwołania powieści Sieniewicza nastrojami rodem z Dostojewskiego albo Mrożka. Ale zarówno duszne rozmowy o sensie cierpienia, jak i bezładne plątanie się po opuszczonych zakamarkach dzielnicy są równie jałowe. Jakby dla Zygmunta i jego przyjaciół nie było już ratunku.

Na scenie kolejowe tory, nad nimi wiadukt. Tory urywają się u stóp publiczności - tu kończy się świat. Zatorze to zapomniana przez Boga i ludzi dzielnica, jakich w Polsce wiele. Stąd można już tylko uciec, tak jak Sychelski (Sebastian Świerszcz), obiecujący manager, który przenosi się do Warszawy. Albo, jak Drzeźniak, powoli popadać w obłęd.

Fiedor zaadaptował powieść "Czwarte niebo", tytułem spektaklu czyniąc jej motto - "Wszystkim Zygmuntom między oczy". U Sieniewicza w historii Zygmunta, uwielbiającego drażnić sąsiadów i obserwować cztery nieba, czuje się gniew. Gniew na bezwład własnego "pokolenia pomiędzy", które trwa w dziwnym otępieniu: można iść na piwo, można też mieć pracę, byleby niezbyt absorbującą. Drzeźniak więc stróżuje na uniwersytecie, z którego - jak możemy się domyślać - kiedyś go wyrzucili. Rubin (Mariusz Kiljan) przygrywa na gitarze przed obskurnym barem, bo na Starówce jego pobrzękiwanie byłoby działalnością nie artystyczną, ale komercyjną, Bocian (rewelacyjny Wojciech Mecwaldowski) wywozi śmieci, a potem, po robocie, łyka środki nasenne. Kobiety albo sprzątają u bogatych państwa, jak Małgorzałka (Anna llczuk), albo jak Trawka (Agata Skowrońska) - absolwentka ASP "z kilkoma nikomu niepotrzebnymi wystawami" - malują kopie Malczewskiego.

Gniew Fiedora jest głęboko ironiczny. Pierwsza, dość długa scena przedstawienia, ukazuje cztery siedzące przed widownią postaci: Józef Rybek - stróż (Wiesław Cichy) coś skrupulatnie notuje w kajeciku, siedząc przed włączonym telewizorem, kelnerka Teresa Kobelska (Dominika Figurska) tępo rozmawia z przyjaciółką przez telefon, chipsami przegryzając w kółko powtarzane zdanie: "No. dobrze zrobiłaś", z boku dozorczyni Sylwia Kaźmierska (Monika Szalaty) obiera ziemniaki. Między nimi w łóżku, a właściwie barłogu, leży Zygmunt. Wszyscy, poza Zygmuntem, mają telewizory. Ale Fiedor nie czyni z nich symboli massmediów ani popkulturowej papki, bo na te massmedia czy inne fanaberie ludzie na Zatorzu nabierają się dużo rzadziej niż ci z dużego miasta. Nie oglądają seriali czy reklam, ale pielgrzymkę. Na spotkanie z papieżem wybierze się nawet dozorczyni, zostawiając synka pod opieką sąsiadów. Przedtem jednak pobożna kobieta doprowadzi do eksmisji kobiety z dzieckiem zarażonym wirusem HIV.

Pielgrzymki nie ma w powieści Sieniewicza. Fiedor wyostrza też wątek "martwego dziecka" - figury Chrystusa. Kiedy ochroniarze Beli-Belowskiego filmują podczas przyjmowania do pracy w fabryce kolejne fragmenty ciał kandydatek, kadrując piersi, pośladki, uda, dłonie, Bocian krzyczy, jak w iluminacji: "To dziecko jest martwe!". l to stwierdzenie, absurdalne i nie a propos, nagle - niczym klątwa zyskuje wielką siłę. Albo inaczej: wreszcie wypowiedziane słowa tłumaczą wiele z tego. co dzieje się na Zatorzu. Okrzyk, unieważniający triumf Zbawiciela, a nawet możliwość jego przyjścia, powróci w spektaklu jeszcze kilkakrotnie, l dopełni się w scenie obłędu Zygmunta, kiedy z procesji zjaw (w której księdzem będzie stróż Rybek, a wiernymi - wszystkie postaci) wyrwie się i wtargnie do pokoju Drzeźniaka ubrany w komunijne ubranko Północny. Ten Zygmunt sprzed kilkunastu lat nie chce pogodzić się z tym, że odtąd co niedziela będzie zjadał Pana Jezuska.

U Sieniewicza transcendentny wymiar świata wyraża się poprzez wizyjne obrazy, które niepostrzeżenie przenikają do realności. Fiedor narratorem spektaklu czyni martwego Zygmunta, bo na początku przedstawienia w zawieszoną nad głowami widzów białą płachtę sypie się cmentarna ziemia. Niebolog. tropiący porządek istnienia chmur, popełnił samobójstwo, a wcześniej zabił Północnego. Jeśli zabił.

Kulminacja obłędu Drzeźniaka została przez Fiedora poprowadzona jednoznacznie, może nawet za ostro. Skulonego w swoim pokoju Zygmunta osaczają najpierw dźwięki - bogojczyżniane pieśni, odgłosy dziwnej procesji, w której wyrykuje się Kaczmarskiego i wezwania do Matki Boskiej. Kiedy bohater otwiera drzwi, tłoczą się za nimi wszystkie niemal postaci, skandujące "Obławę" na przemian z powstańczą piosenką.

To nie nieobecny Bóg (na początku przedstawienia, w głębi sceny majaczy niewyraźna postać - jej kształtów nie sposób rozpoznać), ale religijność, nakazująca małemu Zygmuntowi zjadać ciało Boga, pozbawia człowieka oparcia i nadziei. Fiedor pokazuje ludzi albo kurczowo trzymających się pozoru normalnego życia, albo takich, którzy już zrezygnowali. Interesująca w porównaniu z powieścią jest postać Rybka -w przedstawieniu wydaje się on wariantem Drzeźniaka. Stróża i niespełnionego kobieciarza dręczą koszmary - w nocy przychodzą duchy. Właściwie trochę się już z nimi oswoił, opowiada każdemu, kto zechce słuchać, o nocnych figlach profesorów albo - gdy już pracuje u Beli-Belowskiego - o nawiedzających go bohaterach filmowych. Wiesław Cichy gra starszego mężczyznę we włóczkowej kamizelce, ze starannie przyczesaną resztką włosów, ale jest w tej postaci to samo nieukojenie, jakie dręczy cały ten świat. Rybek opowiada o swoich marzeniach o talonie na małego fiata i skierowaniu na wczasy w Bułgarii, jednak pod nostalgicznym wspomnieniem czasów młodości kryje się tęsknota zupełnie innego rodzaju, nie mająca nic wspólnego z krajem, w którym się żyje. To raczej głęboka potrzeba wypełnienia duchowej pustki, gdzie mogą wtargnąć zjawy, szatan albo obłęd.

Wiara nie daje człowiekowi spokoju czy pewności, bo chyba nikt nie potrafi jej ocalić. Codzienne podtrzymywanie pozorów życia jest u Fiedora w istocie rozpaczliwym poszukiwaniem porządku, który dawno już zastąpił martwy rytuał. Jedynym wyjściem jest bezmyślność albo szaleństwo. Ani na jedno, ani na drugie nie chce zgodzić się Zygmunt.

Jest jeszcze coś, co może być równie niepokojące i groźne. U Sieniewicza na Zatorzu niemal równocześnie z Północnym i Bela-Belowskim (Roland Nowak) pojawiają się Lew (Michał Chorosiński) i Owiewka (Michał Opaliński) - anarchiści. W powieści są rzeczywiście groźni, choć swoje rozważanie o podziale władzy nad światem między Brukselą a Watykanem snują wśród pijanego towarzystwa w knajpie Kolorowa. U Fiedora ich siła blednie, może głównie za sprawą mało wyrazistych aktorów. Ich pijackie rozważania brzmią nie jak kuszenie, ale jak bełkot, czcza kawiarniana gadanina.

A przecież Lew i Owiewka przeciągają na swoją stronę Rubina. W jednej z najbardziej poruszających scen spektaklu bohater zatraca siebie. W kompletnym pogubieniu, w powtarzanych bez sensu populistycznych hasłach dochodzi do punktu, z którego już nie można zawrócić - atakuje upośledzonego pijaczka Kuca. Krzywdzi bezbronnego i nawet tego nie zauważa. Ten moment wydaje się również przełomowy dla samego Zygmunta - spostrzega on nagle, że w chaosie zniszczenia nie odnajdzie żadnej innej drogi, poza tą. którą ostatecznie wybierze.

Spektakl Marka Fiedora ma kilka słabych punktów. Dla widza nie znającego powieści niejasna pozostaje choćby pasja Zygmunta w tropieniu chmur. Postać Północnego jest trochę nijaka, nie wydaje się on demonicznym nieznajomym, tylko smutnym przegranym ćpunem. Niektóre sceny są wyraźnie za długie - ale to niedoskonałości pierwszych pokazów. Wszystkim Zygmuntom między oczy jest, pomimo tych braków, jednym z najważniejszych przedstawień ostatnich lat. Spektaklem, który wykracza poza opowiadanie o współczesności w socjologizującej manierze i przywraca ważność myśleniu o transcendentnym wymiarze istnienia.

Trudno przełożyć metaforyczny, wizyjny język Sieniewicza na teatr. Fiedor, stosując przytłumione światło tak, że wszystkie postaci z pośmiertnej wizji Zygmunta wydają się niemal zjawami, niektóre sytuacje rozgrywając symultanicznie, zagęszcza obrazy, chwilami czyni odbiór nieznośnym. A jednocześnie potrafi bawić się młodzieżowym slangiem, wrażliwy na jego zmienność, wyostrza niektóre sytuacje i rozmowy, zmienia zdezaktualizowane już frazy Sieniewicza.

Jest w tym przedstawieniu sporo zjadliwej ironii, niezgody na pokazywany świat. Kiedy zbuntowany artysta Rubin wykonuje piosenkę Kasi Nosowskiej o mojej i twojej nadziei, albo gdy w ciągnącej się bez końca popijawie Małgorzałka pyta bezustannie: "No czemu on mi tak powiedział? Kocham cię, ale nie możemy być razem?" przerażeniu towarzyszy gorzki śmiech. Ta gorycz, na tyle silna, że wali między oczy, jest najsilniejszą, obok gniewu, emocją spektaklu.

Kiedy płonie Belzekom, a ciała ofiar leżą w plastikowych workach na tle czerwonej łuny, Lew i Owiewka kierują się w stronę publiczności, strzelając z nieistniejących karabinów. Widać na tyle tylko stać i ich, i nas. Koniec świata już nastąpił, choć jeszcze o tym nie wiemy, robiąc codzienne zakupy w sieci sklepów Lewiatan.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji