Artykuły

Trzej muszkieterowie na deskach

"Trzej muszkieterowie" Krzesimira Dębskiego w reż. Konrada Imieli z Teatru Muzycznego Capitol we Wrocławiu na XXV Bydgoskim Festiwalu Operowym. Pisze Wiktoria Raczyńska ba portalu Bydgoszcz Inaczej.

Bydgoska publiczność lubi różnorodność doboru festiwalowego repertuaru. Bydgoski Festiwal Operowy, w tym roku jest szczególny, bo jubileuszowy. 25 lat zobowiązuje. Po sukcesie baletowej odsłony "Romea i Julii" w choreografii Paula Chalmera przyszedł czas na musical. Teatr Muzyczny Capitol z Wrocławia przyjechał z "Trzema muszkieterami".

Spektakl, w reżyserii Konrada Imieli (autora scenariusza i tekstów piosenek) oraz Marka Kocota, do muzyki Krzesimira Dębskiego miał swoją premierę w 2015 roku. Dwa lata temu tenże teatr również gościł w Bydgoszczy na XXIII Bydgoskim Festiwalu Operowym z "Mistrzem i Małgorzatą" w reżyserii Rafała Dziwisza, do muzyki Piotra Dziubka. I jedyne co te dwa spektakle łączy to niezawodny Mikołaj Woubishet - wtedy figlarny Behemot, dzisiaj Planchet, sługa D' Artagnana bity co rusz po "ryju". Niestety to oryginalny język scenariusza, dość często wplatany w dialogi, co z głośnym niesmakiem przyjmuje znaczna część widowni. I nie byłoby to aż tak rażące, gdyby jego użycie w danych momentach było uzasadnione, a nie wymuszone, przez co zwyczajnie sztuczne.

Fantastyczny jest również Pan Bonacieux (Andrzej Gałła). To dowód na to, że postać drugoplanowa zagrana popisowo, może przyćmić nie jednego, a całą trójkę muszkieterów. Jego dosłownie trzykrotne pojawienie się na scenie, za każdym razem w innej odsłonie, jakby w innym wcieleniu, najpierw starego prukwy, który za żonę wziął jeszcze dziewczę, ale z lichym posagiem, i który "wcale jej tego nie wypomina", obłędnego skąpca w błahym i nic nie znaczącym z pozoru dialogu: "Białe czy szare ręczniki?" już rozbawia. Co dopiero mówić tu o drugiej odsłonie - rozmowie z Richelieu (Błażej Wójcik), który próbuje go namówić do szpiegowania żony. Ten, w kulminacyjnej scenie "nasz Panie, mój Panie" naśladując swojego interlokutora, robiąc ciałem znak krzyża - nie do końca rozumiejąc nikczemne zapędy kardynała, zniechęca nas do siebie jeszcze skuteczniej. Aby w ostatniej odsłonie, uginając się pod ciężarem żałoby, przełykając gorycz zdrady, z godnością prosić kochanka swojej Konstancji Bonacieux (Ewa Szlempo), o możliwość jej pochowania.

Nasze zmysły delikatnie łechcą również dźwięki wydobywające się z piersi dam: królowej Anny Austriaczki (Magdalena Wojnarowska), Konstancji (wspomniana wyżej Ewa Szlempo) oraz Kitty (Ewelina Adamska-Porczyk), służki Milady. Czego nie można niestety powiedzieć o samej Milady (Justyna Szafran), poza sceną omamiania Fentona (Tomasz Leszczyński) - nawet ja w jej nawrócenie prawie uwierzyłam. Z głosów męskich o drżenie kolan - jak to się zwykło mawiać w opowieściach płaszcza i szpady - przyprawić może Aramis (Adrian Kąca) oraz kapitan de Treville (Cezary Studniak). Publiczność żywo reaguje również na słowno-wokalne potyczki sowicie obdarowanej przez Boga i (dosłownie) klientów oberżystki Emose Uhunmwangho.

I chyba żaden jeszcze spektakl w tak dosłownym tego słowa znaczeniu nie wykorzystał możliwości scenicznych Opery Nova w Bydgoszczy - naliczyłam chyba trzy poziomy, co rusz przesuwające się to w dół, to w górę. Co ciekawe one również służą do podziału społecznego: scena poniżej widowni - służący/szary motłoch, poziom średni - muszkieterowie na usługach władcy, scena wysoko w powietrzu - król i królowa, kardynał.

Dowcipnie przerysowany jest natomiast książę Buckingham (Marcin Januszkiewicz) i jego sługa w scenie gry w tenisa oraz polo. Zachwycają tutaj również stroje (Anna Chadaj). Niestety najbardziej rzuca się w oczy bal na cześć królowej wydany nie na jasnym, wystawnym, oszałamiającym tle, a w szarych "kamieni kupie", czyli otoczeniu brudnych ścian karczm i kamienic. Pozostając przy scenografii (Grzegorz Polciński), z jednej strony cztery wieże, imitujące te właśnie karczmy, kamienice, zaciszne alkowy schadzek, co chwilę przesuwane na kółkach po scenie można by zaliczyć do atrybutów dodających spektaklowi dynamizmu, energii, fantazji. Gdyby nie fakt, że w połowie już (czterogodzinnego) przedstawienia dźwięk jeżdżących non stop to w prawo, to w lewo budynków zaczyna wrzynać się w głowę wywołując lekki obłęd.

No i sceny potyczek na szpady, autorstwa (podobnie jak w "Romeo i Julii") Sylwestra Zawadzkiego. Wydawać by się mogło, że patrząc na baletową premierę XXV Bydgoskiego Festiwalu Operowego, zawieść nie mogą - zawodzą na całej linii. Mało jest konfrontacji bezpośredniej. To wygląda raczej jak nacieranie na siebie i przymiarka do uderzenia, a gdy już dochodzi do zwarcia to d'Artagnan'owi (Piotr Bondyra) wygina się szpada w żałosne "C", z którą wygląda zaprawdę komicznie. Tym samym wszyscy czterej zamieniają się w chłopców bawiących się przy trzepaku mieczami wykonanymi z tektury i sreberka po czekoladzie.

W pierwszej części mało jest też śpiewu porzuconego na rzecz tekstu i gry aktorskiej. Muzyka rozpędza się na szczęście po przerwie, ale porywa tylko w utworach zbiorowych - tutaj wreszcie czuć siłę zespołu, a głosy fantastycznie się przeplatają. I znowu niestety, żaden tekst nie wpada w ucho na dłużej, nie nuci się go w drodze do domu. Żadna postać nie wyróżnia się aż tak, jak do tego przywykliśmy, nie odkrywa czegoś nowego dla siebie, dla nas, w przygodach muszkieterów Aleksandra Dumasa. Najgorsze jest to, że musical ten jest bardzo nierówny - po dłużyznach, przychodzi zryw i przedsmak czegoś intrygującego, aby nagle urwać ten stan w pół zdania, frazy, myśli i rozczarować ponownie. Jednym słowem, aż wierzyć się nie chce, że to właśnie teatr z Wrocławia "leży" na deskach. Gong.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji