Artykuły

Damian Aleksander: Nie można płakać na scenie

Wiem, że parę osób biorących udział w "Idolu" zrealizowało swoje marzenia muzyczne, mam nadzieję, że moje marzenie z czasów "Idola" spełni się w tym roku - marzy Damian Aleksander, najsławniejszy "upiór" w Polsce.

W intemecie można znaleźć wspomnienia o pierwszych talent show. Pan pojawił się w drugiej edycji "Idola".

- W tamtym czasie (rok 2002) programy rozrywkowe "talent show" raczkowały. Jednym z pierwszych reality show był Big Brother. "Idol" był pierwszym programem poza "Szansą na sukces", który był w miarę profesjonalnym i ciekawym formatem. I tylko w "Idolu" zwycięzca mógł nagrać płytę. Będąc już od paru lat w teatrze, podchodziłem do udziału w programie jak do roli w teatrze, gdzie staramy się zmieniać swój wyraz sceniczny w kontekście stylu muzycznego. Teraz wiem, że powinienem był zrobić odwrotnie. Wspominam "Idola" jako ciekawe doświadczenie.

To był pierwszy kontakt z kamerą?

- Ależ skąd. Miałem już za sobą serial "Zostać miss", a przy "Idolu" mogłem uczestniczyć w produkcji telewizyjnej. Przyjeżdżając z małego miasta (Żagań), pomimo iż po drodze były Zielona Góra, Gdynia, Wrocław to wtedy tylko Warszawa otwierała wiele możliwości twórczego wyrażania siebie. Tak wtedy myślałem.

W Warszawie pewnie łatwiej znaleźć zajęcie w telewizji?

- Dostałem propozycję udziału w jednym z seriali, ale ta sama firma produkowała też "Idola" i zdecydowali, że zostanę w "Idolu". Teraz pewnie nie wziąłbym już udziału w takim programie - po prostu jestem na innym etapie rozwoju mojej kariery. Wtedy trudniej było dotrzeć do widza, najszybciej przez tv, internet raczkował i raczej ludzie wtedy zajmowali się anonimowym hejtem. Nie było też takiej popularności portali społecznościowych. Wiem, że parę osób biorących udział w "Idolu" zrealizowało swoje marzenia muzyczne, mam nadzieję, że moje marzenie z czasów "Idola" spełni się w tym roku.

Będzie pana autorska płyta?

- Tak, "Tribute to musical". To rejestracja dwóch koncertów właśnie z naszej opery. Mam nadzieję, ze w tym roku dojdzie do skutku, bo pozyskiwanie praw do publikacji tych wspaniałych utworów trwało ponad 12 miesięcy. W Polsce jeszcze nie było płyty zawierającej tak różne hity musicalowe (od "Aquariusa" z musicalu "Hair" po ,,'Til I Hear You Sing" z niewystawianej jeszcze w Polsce drugiej części "Upiora w operze" "Love Never Dies"). Udział Małgorzaty Walewskiej, Kayah, Edyty Krzemień czy Joanny Kołaczkowskiej był spełnieniem moich marzeń, a nad orkiestracją pracował Krzysztof Herdzin. Mam nadzieję, że uda się ją wydać.

Od 10. lat jest pan najbardziej znanym upiorem w Polsce.

- Pierwszy raz z muzyką "Upiora w operze" spotkałem się jeszcze na studiach. To bliski kontakt ze sceną Teatru Muzycznego w Gdyni tak mnie zainspirował i natchnął do tego, żeby wykonywać ten zawód. Stwierdziłem, że skoro coś tam udaje się zaśpiewać , to może warto byłoby celować w najtrudniejsze, najbardziej spektakularne role. Miałem dwie płyty - z realizacjami z West Endu i z Niemiec. Wszyscy inspirowaliśmy się musicalami - stąd spotkanie z "Upiorem". Kiedy trafiłem do Teatru Roma, lata mijały i wreszcie usłyszeliśmy, że robimy "Upiora w Operze". Czułem, że jest szansa, że jestem na to gotowy. I poszło. I tak zaczęła się trwająca już 10 lat przygoda. Żadna z moich ról, choć równie trudnych jak chociażby w " Jekylu i Hydzie" czy "Nine", to "Upiór" pozostaje najbliższą memu sercu, taką bajką dla dorosłych. Opowiada o pasji i miłości i dzięki temu uwodzi widzów. Zagraliśmy 576 spektakli w Romie, minęło parę lat i dzięki dyrektorowi Damianowi Tanajewskiemu, który bardzo chciał pokazać go podlaskiej widowni pojawił się w Białymstoku. Opera Podlaska dopiero zaczynała, przeniesienie mogło być sporym ryzykiem, ale okazało się, że to tak silny tytuł, ze wspaniałą muzyką i scenografią, że ludzie stąd pokochali ten spektakl. Co więcej, przyjeżdżają tutaj widzowie z całej Polski. Dwa razy żegnaliśmy go w Białymstoku. Znów wrócił i prawie wszystkie bilety są sprzedane. Jest w nim siła. To jedna z najtrudniejszych męskich ról musicalowych, ale i przepiękna historia.

Jak dać radę tyle czasu grać to samo?

- Sama historia Upiora, powracanie do spektaklu i moja historia jako artysty oraz prywatna historia dodają temu Upiorowi coraz więcej niuansów artystycznych. Po latach postrzegam tę postać trochę inaczej i ona sama ewoluuje wraz ze mną. Razem dojrzewamy. Podobnie dziewczyny. Kiedy zaczynały w tym musicalu miały po 16, 17 lat i tak samo dojrzewały z rolą Christine. Cieszymy się, że jeszcze możemy wziąć udział w takiej pięknej przygodzie. Widzowie dziś są bardziej wymagający, wyedukowani, jeżdżą po świecie oglądać musicale. Miło nam od nich słyszeć, że byli na West Endzie, na Broadwayu czy w Las Vegas, a polska wersja spodobała im się najbardziej.

Czy maska przeszkadza w emisji głosu?

- Osobiście mi nie. Nie wiem jak jest w wersji oryginalnej, bo nasz spektakl zrobiony w formacie non replica production, czyli z licencją na polską wersję inscenizacji jest inna i w naszej wersji maska nie zasłania nosa. Są momenty, kiedy zmieniam maskę, na tę do sceny maskarady i wtedy widzę tylko przestrzeń pod nogami i przed sobą, nie widzę niczego dookoła. Granie, że mam pełen komfort i efektowne znikanie na schodach jest bardzo trudne. Maska aktorowi zabiera częściowo ekspresję, bo to twarz przecież wyraża najwięcej emocji. Zabrać aktorowi pół twarzy, to jakby zabrać mu połowę środków wyrazu. To nie łatwa sprawa.

Ile pan ich zużył przez 10 lat bycia upiorem?

- Było parę dodatkowych masek zrobionych na wszelki wypadek i one poszły na aukcjach charytatywnych. Był odlew, który pozwalał nam na odtworzenie maski, ale zarówno w teatrze Roma jest jeszcze moja indywidualna charakteryzacja, jak i tu w operze, gdzie powstała nowa na potrzeby produkcji. Obie maski "żyją", funkcjonują, żadna nie została zniszczona w takim stopniu, że trzeba byłoby wykonać nową. Szanuję swoje kostiumy i rekwizyty - to standard dla mnie.

Fani pana talentu już sprawdzają obsady, żeby rezerwować bilety na "Doktora Żywago" - Jakub Szydłowski stworzył chyba doskonałe dzieło?

- To musical bliski konwencji "Upiora" czyli duże, klasyczne widowisko o bardzo dobrej dramaturgii. Przez to, że Białystok jest na granicy trzech czy nawet czterech kultur, jest miastem słowiańskim, my czujemy prozę Borysa Pasternaka, to bliższe naszej romantycznej duszy niż widzów na zachodzie. Jakub Szydłowski (reżyser spektaklu) jest moim kolegą ze studiów, był moim "fuksem" w szkole aktorskiej! Na studiach był rok niżej i cieszę się, jak świetnie się rozwinął i jak sobie radzi. Pierwszy raz spotkaliśmy się na stopie reżyser-aktor przy "Doktorze Żywago" i bardzo dobrze mi się z nim współpracowało, czułem się bezpiecznie jako aktor. Spektakl jest bardzo sprawnie zrealizowany, a dyrektor Tanajewski dopilnował, żeby ta produkcja była na wysokim poziomie. Mamy pełnokrwiste postacie, świetnie grający i śpiewający chór, który jest też zespołem aktorskim, genialną orkiestrę. Te wszystkie elementy perfekcyjnie współdziałają. Zapraszam sprawdzić samemu już we wrześniu.

Płakał pan kiedyś na scenie śpiewając własną piosenkę?

- Zdarzyło mi się to właśnie przy "Upiorze". Pewne emocje sceniczne, sytuacje przenikają się z życiem. Historia Upiora o braku akceptacji, tolerancji, pozostawienie przez osobę, którą się kocha albo miłość do osoby, z którą nie można być. Jeszcze w Romie grając Eryka (imię Upiora) przeżywałem podobne rozterki i kiedyś nie udało mi się powstrzymać łez. Aktor nie powinien płakać na scenie, powinien robić wszystko, by wzruszył się widz, ale zdarzyło się. Wrażliwość, którą w tej postaci trzeba uruchomić, namiętność, która faluje od nienawiści do miłości i ta pasja w naturalny sposób pobudzają to, co w nas drzemie i to wzrusza. Ale to zawsze powinien zapłakać widz -i na szczęście - udaje się.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji