Artykuły

Niespodzianka z >>Nieznajomą<<

W poprzednim artykule na temat sytuacji w poznańskich teatrach dramatycznych ("Poznański sezon przy stoliku", Teatr nr 3 z br.) wyrażałem obawę, czy ostatnie, ustalone już tutaj sezony dyskusji i rozmów przy stoliku nie udzielą się przypadkiem także sezonowi najbliższemu. Tak radykalnej reorganizacji w strukturze działania obu scen nie przechodził jeszcze bowiem Poznań po wojnie, nie ryzykowano nigdy przy tym tak wiele. Łatwiej przecież o powodzenie i widomy efekt przedsięwzięć reorganizacyjnych, jeśli dokonuje się ich na mocnym organizmie teatralnym. W tym względzie początek sezonu nie zapowiadał się zresztą dobrze.

Tym większym zaskoczeniem i nieomal rewelacją stała się kolejna premiera w poznańskim Teatrze Polskim, o której można wreszcie napisać dobrze bez żadnych zastrzeżeń, a mianowicie "Nieznajoma z Sekwany" Ödöna von Horvatha, nieznanego niemal w Polsce dramaturga austriackiego (żyjącego w latach 1901- 1938), którego sztukę "Opowieści lasku wiedeńskiego" wystawiał w minionym sezonie Jerzy Zegalski w Łodzi.

"Nieznajoma z Sekwany" powstała w 1933 roku, kiedy pisarz szykanowany przez hitlerowców opuścił Niemcy. Sztuka nie stanowi wszakże bynajmniej próby ustosunkowania się do nazizmu, nie powstała też na kanwie osobistego losu autora w tych latach. Horvath podjął w niej dotychczasowe problemy poruszane w jego twórczości, a szczególnie tak bardzo niemiecki problem tragizmu - odartego z patosu, sprowadzonego do elementów komicznych i groteskowych.

Ale sztuka jest znacznie bogatsza i nie chodzi w niej wcale tylko o tragifarsę. Śmierć splata się tu z życiem, życie ze śmiercią, w podobne związki wchodzą prawda i fałsz, sen i jawa, świadomość i nieświadomość, zwyczajność codzienności - i niezwykłość, która z owego splotu antynomii

czyni iście metafizyczny węzeł. Taka jednak była nie tylko twórczość pisarza, takim było także jego życie i jego śmierć - zapowiadana uprzednio w wierszach, we wróżbach, pełna tajemniczości i niezwykłości (Horvath został zabity przez drzewo zwalone podczas wichury na Polach Elizejskich), lecz równocześnie podszyta wcale nie utrzymanym w stylu (a może właśnie stylowym dla tej maniery) akcentem: oto w kieszeni umierającego pisarza znaleziono bynajmniej nie testament, nie pisma filozofów, lecz stertę fotografii nagich dziewcząt.

Ostatnie lata przyniosły wiele niezwykłych wręcz sukcesów zapomnianemu poprzednio pisarzowi; długo można by przytaczać pełne zachwytu wypowiedzi takich ludzi jak Carl Zuckmayer, Franz Theodor Csokor, Klaus Mann, Stefan Zweig czy Peter Handke, który stawiał jego dramaty wyżej od twórczości Brechta.

Nie zmienia to faktu, że dramaty Horvatha budzą kontrowersje nie tylko ze względu na ich demaskatorskie lub ideowe walory. Po prostu odwołując się do kiczu i wykorzystując go jako podstawowy budulec same stają (świadomie i demonstracyjnie) na granicy kiczu.

Wystawiona przez Teatr Polski komedia może w całej rozciągłości potwierdzić tę opinię. Kicz jest w niej wszechobecny. Dialogi nie wychodzą poza stereotyp, zatrącający miejscami o brukowe wzorce (znane u nas choćby z Mniszkówny); krótkie scenki, pointowane muzyką i szybko następujące po sobie, dałoby się bez trudu wywieść zarówno z niemego filmu, jak i z rewiowych teatrzyków; pseudo głębia natrętnych symboli, które w istocie nic nie znaczą, naprowadza z kolei na trop popularnie (bądź ludowo, o ile oczywiście "ludem" określać także warstwę drobnomieszczan) pojmowanego modernizmu.

Bohaterką "Nieznajomej z Sekwany" jest ożywiony bibelot i zarazem fetysz drobnomieszczańskich saloników sprzed pół wieku, maska topielicy, młodej dziewczyny o tajemniczym uśmiechu. Ma ona być uosobieniem prawdy i szlachetności, dobra i oczyszczenia z wszelkich win, a nade wszystko - bezinteresownej i wielkiej miłości, której szukała w życiu i w imię której zdolna była do najwyższego poświęcenia. Jest to już nie tyle opowieść, co przypowieść, przedstawiona nie poprzez rozbudowany wątek fabularny, lecz w szeregu luźnych scenek, przypominających opowiadane w kuchni "wstrząsające" historie. Oto nieznajoma pojawia się ni stąd ni zowąd z innego jak gdyby wymiaru i spotyka na swojej drodze niejakiego Alberta, apasza i przestępcę, lichego złodziejaszka, który przy okazji pewnej robótki prawie "zegarmistrzowskiej" poluje także na narzeczoną z dobrym posagiem. Nieznajoma zakochuje się w Albercie od pierwszego wejrzenia, chodzi za nim, nie daje mu spokoju i przez przypadek staje się świadkiem dokonanej przez niego podczas skoku na zegarmistrza zbrodni. Albert byłby zgubiony, zwłaszcza ' że jego konkurent do ręki bogatej ogrodniczki, Ernest, bez skrupułów pozbyłby się "tego trzeciego". Ale nieznajoma bierze zbrodnię niejako na swój rachunek, obciąża nią własne sumienie i z miłości osłania swego niedoszłego kochanka przed karą. Z rejtanowym gestem (po mojej nagiej piersi!) udowadnia, że z nią właśnie spędził całą noc. Albert jednak w dowód wdzięczności porzuca zakochaną dziewczynę i uwolniony od winy pędzi do swego bogatego w posag losu. Nieznajoma topi w Sekwanie swoją miłość i tajemnicę, natomiast Albert kultywuje wszelkie mieszczańskie cnoty w dostatku i spokoju, wieszając na ścianie dobrze odrobioną maskę topielicy.

Powodzenie Tadeusza Minca, reżysera tego spektaklu, polega właśnie na tym, że poszedł "za ciosem", że zamiast "podciągać" na siłę sztukę Horvatha i podnosić do rangi objawienia tkwiącą w niej tandetę - demonstracyjnie wysunął kicz na czoło i uczynił z niego podstawową zasadę przedstawienia. Założenie to widoczne jest we wszystkich elementach widowiska, w szczegółach i w ogólnym obrazie, w scenografii i muzyce, a także, czy przede wszystkim - w grze aktorskiej. Oto w loży prosceniowej zasiada dama w eleganckim smokingu, w szapoklaku na głowie i z cygaretką w ustach, by gorącym rytmem charlestona powitać publiczność. Na podświetlonym ekranie, niczym w niemym kinie, pojawiają się napisy. Roman Kordziński, ustylizowany prawie na Alfreda Hitchkocka, zaprasza do obejrzenia spektaklu. Po czym następuje ciąg kinematograficznie zestawionych (nie kontowanych) scenek, bez szczególnej troski o arcykonsekwentny i pozbawiony dygresji przebieg głównej intrygi, o co przecież zdaje się tutaj w istocie nie chodzi. Pod tym względem ideałem jest dla reżysera (i bodaj autora) raczej rewia niż tzw. sztuki "dobrze zrobione". Akcję przerywają songi, przyspieszają natomiast napisy ("miął tydzień, miesiąc" itp.), wykorzystano nawet zegar (rzecz dotyczy wszak zegarmistrza) dla świetnych efektów rozrywania dialogów (zegar głośno tyka, rozmówcy zamierają), które toczą się dzięki temu już nie w jednym czasie, lecz podczas różnych jak gdyby spotkań. Nadto na scenę wkroczyła z rewiowym rozmachem secesja (tak modna w latach trzydziestych). Fantazyjne ornamenty na ramie scenicznej towarzyszyły zamarkowanym, tandetnym dekoracjom z kolorowymi balonikami unoszącymi się na tle horyzontu. Kostiumom z epoki, sukniom w stylu "młody chłopiec" i wieczorowym toaletom (o "nierównym dole") tak dobrze odpowiadała nonszalancka poza, wężowe ruchy "w rytm charlestona"; ukryte natomiast pod grubą warstwą wyzywającego makijażu twarze kobiet (ach, te lata trzydzieste!) zdawały się podkreślać maskaradowość życia, nieautentyczność losów, gry, rozmów. Również panowie w strojach "turystycznych" i "apaszowskich" podkreślali bez niedomówień "ducha nowych czasów", kiedy to ceni się ponad wszystko knajacki spryt i sprawność fizyczną, cechy tak dalekie od inteligenckich niepokojów i psychicznego- rozmamłania. I tak aż do finału - zrobionego także w przyspieszonym tempie filmowych kadrów.

Zdumiewająco dobrze wypadł przy tym cały zespół (bagatela - dwudziestoparoosobowy!), któremu przecież postawiono niełatwe zadania. A już szczególną satysfakcję sprawiać może fakt, iż w tej trudnej aktorsko i ryzykownej do wystawienia sztuce bardzo dobrze wypadli młodzi aktorzy, w kilku przypadkach debiutujący na poznańskiej scenie: Ewa Wolf (Nieznajoma), Tadeusz Morawski (Albert), Cecylia Putro (Irena), Jerzy Schejbal (Emil) i Krystyna Tkacz (Klara). Czyżby więc Nieznajoma z Sekwany miała okazać się dobrą wróżką nie tylko dla Alberta, lecz także dla poznańskiego teatru, przeżywającego podobnie jak bohater sztuki Horvatha życiowy (psychiczny i organizacyjny) kryzys? W każdym razie Teatr Polski udowodnił, że i z miałkiego dramaturgicznie tekstu można zrobić znakomitą teatralną zabawę.

Ale gra nie szła tym razem jedynie o sztukę Horvatha; o to, aby wprowadzić ją z powodzeniem na sceny polskie. Stawką był dalszy los poznańskiego teatru. Wygrany lub przegrany kolejny sezon. Przynajmniej na tej scenie. I myślę, że ze spokojem można teraz oczekiwać następnych premier: "Dobrego człowieka z Seczuanu" (w reżyserii Romana Kordzińskiego) "Wariatki z Chaillot" Giraudoui.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji