Artykuły

Tomasz Konieczny. Pierwszy Polak w Bayreuth

- Ze mną reżyserzy nie mają łatwo, bo widzę hochsztaplerkę i natychmiast to punktuję. Dokładniej: tworzę, jeśli tak można powiedzieć, własny produkt. Bo w ostatecznym rozrachunku to ja potem świecę oczami przed publicznością - rozmowa z basem-barytonem Tomaszem Koniecznym o współczesnej operze, przyjaźniach z harcerstwa i honorowym obywatelstwie Austrii.

DOROTA SZWARCMAN: Na YouTube można znaleźć fragment filmu Andrzeja Wajdy "Pierścionek z orłem w koronie" nawiązujący do słynnej sceny z kieliszkami z "Popiołu i diamentu". Podłożony jest głos Zbyszka Cybulskiego, ale aktor to pan. TOMASZ KONIECZNY: - To był mój debiut. Byłem wtedy na drugim roku szkoły filmowej, miałem 20 lat. DOROTA SZWARCMAN: Filmografię ma pan niemałą, są w niej główne role. To były przede wszystkim spektakle Teatru Telewizji. Najważniejsze to "Tristan i Izolda" w reżyserii Krystyny Jandy i "Bohater naszego świata" Ryszarda Bera. Był pan w stanie łączyć to ze studiami wokalnymi?

- Wstyd się przyznać, ale nie traktowałem wtedy opery poważnie. Wydawała mi się koturnowa, trochę nawet obciachowa, przynajmniej to, co widziałem w teatrze. Muzykę klasyczną lubiłem, szkołę muzyczną I stopnia, jeszcze w Łodzi, skończyłem na fortepianie, potem uczyłem się też gry na gitarze, a równolegle ze studiami aktorskimi uczęszczałem do szkoły muzycznej II stopnia na śpiew do klasy prof. Edwarda Kamińskiego, który notabene odkrył mnie w tej dziedzinie. Chciałem zdawać do szkoły filmowej na wydział aktorski, bo na moją wymarzoną reżyserię było jeszcze za wcześnie, i musiałem przygotować coś do zaśpiewania. Poszedłem więc do prof. Kamińskiego, który przesłuchał mnie i powiedział, że mnie przygotuje pod warunkiem, że będę jednocześnie zdawał do Akademii Muzycznej w Łodzi. Tak zrobiłem, tylko na jeden z egzaminów nie mogłem pójść, ponieważ w tym czasie miałem inny w Filmówce. Z Akademii zrezygnowałem więc z bardzo dobrą lokatą i wyszło na to, że rzeczywiście coś jest na rzeczy z moim głosem. A że pokorne cielę dwie matki ssie, to lekcje śpiewu brałem nadal.

Na studiach wokalnych, już w Warszawie, pana kolegą był Mariusz Kwiecień. Wasze drogi pobiegły bardzo odmiennie, czy to przypadek?

- Myślę, że nie. Mamy bardzo różne głosy. Mariusza jest bardziej liryczny, więc logiczne było, że poszedł w kierunku Mozarta, belcanta, muzyki włoskiej. Dla mnie naturalny był kierunek niemiecki. Sam starałem się o stypendium na studia w Dreźnie u prof. Christiana Elsnera. Otrzymałem je, ale gdybym go nie dostał, to pewnie studiowałbym u niego na własny koszt - poznałem go wcześniej i stwierdziłem, że jego podejście do śpiewania i do opery bardzo mi odpowiada. Natomiast Mariusz zaczął od razu wysoko: dostał nagrodę na konkursie Belvedere i w efekcie pojechał do Nowego Jorku do studia operowego przy

Metropolitan Opera. On jest przykładem zupełnie innego spojrzenia na karierę. Ja w związku z moim aktorstwem i temperamentem uznałem, że wolę się rozwijać poprzez główne role nawet w mniejszych teatrach, a Mariusz zaczynał od małych ról w dużych teatrach.

W operach w Mannheim czy Düsseldorfie, z którymi był pan dłużej związany, uczył się pan rzemiosła.

- Tak można powiedzieć. Nie było w tym nic niewłaściwego, ponieważ ten repertuar wymaga bardzo dużo pracy i doświadczenia, którego po tych latach nabrałem.

Ma pan bas-baryton, głos na swój sposób uniwersalny. Można śpiewać bardzo różne role, np. w "Tetralogii" Wagnera albo karła Alberyka, albo boga Wotana.

- Profesor Elsner jeszcze na początku mojej nauki powiedział, że mogę śpiewać repertuar dramatyczny, ale muszę pamiętać, żeby po wysokiej partii zaśpiewać coś niskiego, bo to rozluźni mi głos. Cały czas więc realizuję tę radę. Tak było też w styczniu tego roku...

Przeprowadził pan wtedy niesamowitą operację logistyczną, kursując między Tuluzą, gdzie wykonywał pan nie byle jaką rolę, bo Wotana, a Krakowem, gdzie spotkałam pana na festiwalu Opera Rara śpiewającego w operze Michaela Nymana "Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem".

- U Nymana śpiewałem partię niską i odpoczywałem w ten sposób od wyższej partii Wotana. Słucham więc wciąż mojego profesora. W La Scali wzeszłym roku wykonywałem rolę Komandora w "Don Giovannim", odpoczywając od Alberyka śpiewanego wcześniej w Tokio, a w tym roku w "Fierrabras" Schuberta zaśpiewam również partię basową, dramatyczną, ale niższą od Wotana czy od roli, którą będę śpiewał zaraz potem, czyli Telramunda w "Lohengrinie" na festiwalu wagnerowskim w Bayreuth.

Będzie pan pierwszym Polakiem, który tam wystąpi.

- To jest istotne wydarzenie - może i naszych polityków by zainteresowało w ramach przełamywania lodów między naszymi krajami?

Tymczasem Austria nadała panu w zeszłym roku honorowe obywatelstwo.

- Jestem z tego dumny, bo o przyznaniu go decyduje austriacka rada ministrów. Niewielu artystów zaszczycono tym wyróżnieniem. To docenienie mojej pracy dla wiedeńskiej i salzburskiej publiczności. Austrię uważam dziś za swoją artystyczną ojczyznę.

Do Wiednia przybył pan z Niemiec, gdzie nadal oficjalnie pan mieszka.

- Wciąż mam tam dom i rodzinę, ale w Düsseldorfie już nie śpiewam. Rzeczywiście zostałem zauważony w Mannheim przez poprzedniego dyrektora Opery Wiedeńskiej Ioana Holendra. On zwykle nie dopuszczał młodych artystów, ja byłem wyjątkiem. To był jego eksperyment, który - jak widać - się powiódł. Na dodatek obsadził mnie nie w jednej premierze, tylko od razu w trzech, ponieważ Alberyk występuje w trzech częściach "Pierścienia Nibelunga". Teraz rzeczywiście dużo więcej śpiewam w Austrii; jeśli w Niemczech, to głównie w Monachium. Jednak do wiedeńskiej publiczności, orkiestry i sceny wracam jak do domu.

Za niespełna rok debiutuje pan w Metropolitan Opera, gdzie - jak widnieje na pana stronie - będzie pan wykonywał partię Alberyka po raz ostatni.

- To prawda, od trzech lat nie przyjmuję już tej roli. Teatry wciąż chcą mnie widzieć jako Alberyka, ponieważ pamiętają sukces mojego wiedeńskiego debiutu. Co prawda śpiewałem już wcześniej rolę Wotana i Holender doskonale o tym wiedział, ale zatrudnił mnie jako Alberyka i to ten występ rozpoczął moją międzynarodową karierę. Teraz jednak wolę pozostać przy Wotanie. Ale Met to teatr bardzo konserwatywny, tam na tę rolę byłbym jeszcze za młody. Zgodziłem się więc na Alberyka, od razu ogłaszając, że to ostatni raz. Jak w Wiedniu, debiutuję tam w trzech częściach z "Pierścienia" i dodatkowo w "Samsonie i Dalili" Camille'a Saint-Saensa. Z Bayreuth z kolei otrzymywałem propozycje od 10 lat, ale wciąż czekałem na optymalną. To nie znaczy, że jest nią rola Telramunda, wolałbym oczywiście Wotana, ale tak wyszło. Propozycję zaśpiewania Wotana już zresztą również stamtąd dostałem dwa lata temu, ale wtedy wybrałem udział w premierze "Miłości Danae" Richarda Straussa na festiwalu w Salzburgu z Filharmonikami Wiedeńskimi pod batutą Franza Welser-Mösta. Ten dyrygent jest moim mentorem, wspierał mnie od czasu pierwszych spektakli w Operze Wiedeńskiej. Poza tym "Miłość Danae" jest operą rzadko wystawianą, więc było to bardziej interesujące przedsięwzięcie niż wznowienie "Pierścienia Nibelunga" w Bayreuth w niezbyt udanej inscenizacji.

A w inscenizacjach Wiedeń jest bardziej zachowawczy? W Niemczech zdarzają się dziwne pomysły.

- O niektórych niemieckich realizacjach mawia się: "Trash-Inszenisierung" [dosł. "śmieciowa inscenizacja"-red.]. Rzeczywiście jakieś fatum krąży nad tamtejszym teatrem. Ostatnio rozmawiałem o tym z krytykiem z Monachium i powiedziałem mu, że krytycy oczekują od młodych reżyserów skandalizowania i coraz to nowych pomysłów, a jeżeli ktoś próbuje reżyserować konserwatywnie, to albo jest ignorowany, albo podejrzewany o brak inwencji. Powstaje błędne koło, bo młody reżyser chce zaistnieć i potrzebuje pomocy krytyka. On się obruszył na moje słowa, ale z mojego punktu widzenia tak to wygląda. Austriacy są inni. Opera Wiedeńska jest poza wszystkim pragmatyczna, bo w teatrze repertuarowym, w którym gra się 40 tytułów w ciągu roku, i to prawie codziennie, trzeba mieć spektakle, które dadzą się grać i szybko przygotować.

Zdarzało się, że nie odpowiadała panu inscenizacja, w której pan uczestniczył?

- Owszem, aczkolwiek dzięki wcześniejszemu życiu teatralno-filmowemu mam nieco inne podejście niż koledzy. Odstępstwa od libretta nie są dla mnie problemem. Jest nim, kiedy reżyser nie ma pomysłu i brak mu wrażliwości muzycznej. Uważam, że nowe spojrzenie jest w porządku, póki zgadza się z duchem muzyki. Ze mną reżyserzy nie mają łatwo, bo widzę hochsztaplerkę i natychmiast to punktuję. Dokładniej: tworzę, jeśli tak można powiedzieć, własny produkt. Bo w ostatecznym rozrachunku to ja potem świecę oczami przed publicznością.

Myśli pan jeszcze czasem o reżyserii?

- Nie przestałem o niej myśleć. Teraz nie mam czasu, ale może przyjdzie moment, kiedy będę mógł znów się tym zająć.

Pana brat Łukasz, młodszy o 13 lat, poszedł pana śladem i dziś jest solistą opery w Düsseldorfie.

- I też chciał wcześniej studiować aktorstwo. Nie tylko on zresztą poszedł w moje ślady. Kiedy byłem drużynowym w harcerstwie, miałem przybocznego Tomka Myśliwca, który również zainteresował się śpiewem i jest obecnie członkiem zespołu opery w Lubece.

A pana synowie, już dorastający, interesują się muzyką?

- Są zdolni i wrażliwi. Najstarszy studiuje wiedzę o muzyce połączoną z germanistyką, gra też w kapeli rockowej na perkusji. Środkowy syn ładnie maluje i gra na fortepianie po amatorsku, ale chce być lekarzem. Najmłodszy gra na saksofonie; szkoła muzyczna mu się nie spodobała, więc ją rzucił i uczy się sam dla przyjemności. Nie próbuję wpływać, zabraniać ani zachęcać - wiem, jaki to ciężki kawałek chleba. Najstarszy coś przebąkuje o nauce śpiewu - zobaczymy. Brata też nie zachęcałem do studiów wokalnych i nigdy nie pomagałem mu w karierze; nie chcę również tego robić, jeśli chodzi o moje dzieci.

Na poprzedni pana recital w Operze Narodowej dwa lata temu przyjechała duża grupa kibicujących z Łodzi.

- Mam tam mnóstwo przyjaciół z I Liceum Ogólnokształcącego im. Mikołaja Kopernika, które zawsze wysoko stało w rankingu ogólnopolskim. W czasach, kiedy tam uczęszczałem, działał bardzo silny szczep harcerski, do którego należało pół szkoły. Do dziś trzymamy się razem, korespondujemy, spotykamy się, spędzamy razem wakacje. Z kolegami ze szkoły filmowej raczej się nie kontaktuję.

A jak to jest w środowisku operowym? Przyjaźnie, życie towarzyskie?

- Część kolegów je prowadzi - niektóre gwiazdy lubią pokazywać, że się przyjaźnią, a i w niższych, że tak powiem, sferach śpiewacy się spotykają na imprezach. Ja jestem z tej drugiej grupy, która unika kontaktów prywatnych. Nasz zawód jest intymnym zajęciem i dzięki niemu dużo o sobie wiemy. Z niektórymi kolegami rozmawiam więcej, ale nie poza teatrem.

Za to utrzymuje pan wciąż kontakty z Polską.

- Mam takie zacięcie patriotyczne. Choć żeby to podtrzymywać, trzeba zadać sobie dużo trudu. Polaków cechuje ogromna kreatywność i gotowość pomocy, ale trudno się na coś umówić na dwa lata do przodu, bo po roku okazuje się, że nie ma funduszy ani możliwości. Jednak w ostatnich latach wręcz zabiegam o występy w Polsce, ponieważ to moja ojczyzna i uważam, że moje nazwisko powinno tu funkcjonować przynajmniej na takiej zasadzie jak w Austrii. I rzeczywiście, wraz z Operą Narodową i Narodowym Instytutem Fryderyka Chopina staramy się to realizować. Występuję ze świetnym polskim pianistą mieszkającym w Wiedniu, Lechem Napierała. Poza kwietniowym recitalem z orkiestrą w Operze Narodowej będziemy z Lechem na festiwalu w Łańcucie prezentować utwory Richarda Straussa i Siergieja Rachmaninowa. Pod koniec sierpnia wystąpimy znów w Warszawie na festiwalu Chopin i Jego Europa w ramach promocji naszej "Podróży zimowej" Schuberta ze słowami Stanisława Barańczaka, którą nagraliśmy dla NIFC, a która ma się ukazać latem.

To będzie pierwsza płyta z tymi tekstami. One bardzo się różnią treścią od oryginału.

- Barańczak prawdopodobnie zabrał się do tłumaczenia cyklu Wilhelma Müllera i zaczął od "Lipy", która w jego wersji jest najbliższa oryginałowi, jednak później widocznie uznał, że ma coś innego do opowiedzenia, i napisał fantastyczne wiersze, które bardzo pasują do muzyki Schuberta. Wspólne u Müllera i Barańczaka są egzystencjalizm i depresja głównego bohatera, z tym że u Müllera jest zawód miłosny i dążenie do śmierci, natomiast u Barańczaka jest zmaganie się z rzeczywistością. Im dłużej śpiewam te wiersze, tym bardziej mnie fascynują.

Tomasz Konieczny wystąpi 29 kwietnia z recitalem w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej.

---

Tomasz Konieczny - ur. w 1972 r. w Łodzi, studiował w łódzkiej Filmówce i warszawskiej Akademii Muzycznej. Po kilku latach pracy aktorskiej wyjechał na studia wokalne do Drezna, poświęcając się odtąd tej dziedzinie. Debiutował w Teatrze Wielkim w Poznaniu w 1997 r., a w Niemczech był związany kolejno z teatrami operowymi w Lipsku, Lubece, Mannheim i Düsseldorfie. Od debiutu w 2008 r. w Operze Wiedeńskiej rozpoczęła się jego światowa kariera. Śpiewał m.in. w mediolańskiej La Scali, w operach w Paryżu, Monachium, Tokio, na Festiwalu Salzburskim; przed nim debiuty na festiwalu w Bayreuth i w nowojorskiej Metropolitan Opera.

***

Na zdjęciu: Tomasz Konieczny (z lewej) jako Alberich i Finnish Juha Uusitalo jako Wotan podczas próby opery Ryszarda Wagnera "Złoto Renu", jednej z części "Pierścienia Nibelunga", Staatsoper, Wiedeń, Austria, 2009 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji