Na scenie
"Żelazną konstrukcję" postawioną na scenie warszawskiego Powszechnego wypada witać życzliwie. Maciej Wojtyszko sięgnął po wypróbowany schemat komedii pomyłek: w zrujnowanym dworze zderzył ze sobą przedwojenną dziedziczkę, usiłującą nieco wyprzedzić reprywatyzację, z parą warszawskich inteligentów, pragnących przyjąć zagranicznych gości tu, a nie w klitce na Ursynowie, tudzież z miejscowym wójtem, wyprawiającym swej Jadźce pałacowe wesele. Na domiar nieporozumień zagraniczni goście okażą się amerykańscy w każdym calu: pierwszy wywędrował z Andersem, drugiego wygnał za ocean rok 1968. Sztuka jest precyzyjnie skonstruowana i pomysłowo zakręcona, szkoda tylko, że realizacji - pod reżyserską batutą autora - nieco zabrakło czegoś trudno uchwytnego, lecz podstawowego: dystansu i wdzięku. Nie bardzo jest za co lubić na scenie tych Wojtyszkowych jajogłowców, niemrawo biorących się do intryg, niezdolnych do uśmiechnięcia się z samych siebie i z sytuacji, w którą wpadli, niepewnych siebie, zakompleksionych, odgryzających się Goethem, Norwidem, Gałczyńskim i Derridą. Pewnie to i zgodne z elementarnym doświadczeniem życiowym; tyle że komedia ma swoje prawa: sympatię widowni wbrew intencjom autora anektuje natychmiast potworne chamidło - wójt grany par force przez Sylwestra Maciejowskiego. Zabawnie wypada jego "ekipa": kompletnie "odpiękniony" Rafał Królikowski i wyraziście niema Edyta Olszówka; bawi jako prowincjonalna restauratorka dawno nie widziana Monika Sołubianka. Oraz dwaj ciepli przybysze z dzisiejszej Ameryki i przedwojennego szmoncesu: Franciszek Pieczka i Cezary Żak. Inteligencjo polska! Nie bądź tak śmiertelnie poważna, gdy wpadasz w komedię.