Artykuły

Grając, spędzamy czas w innych ludziach

- Naprzeciwko szkoły teatralnej w Bristolu był dom aukcyjny, gdzie dostałem swoją pierwszą pracę. Podczas półgodzinnych przerw między próbami przychodziłem tam i licytowałem antyki - mówi Jeremy Irons, laureat XX Europejskiej Nagrody Teatralnej, w rozmowie z Michaelem Billingtonem w miesięczniku Teatr.

MICHAEL BILLINGTON Na początku chciałbym Cię zapytać o zainteresowanie budownictwem. To Twoja życiowa pasja czy może obsesja? JEREMY IRONS Nie wydaje mi się, żeby to była moja obsesja. Uwielbiam tworzyć domy, przytulne gniazdka, i kreować przestrzeń wokół siebie. Bardzo lubię obserwować, jak pewne rzeczy pasują do siebie i uzupełniają się nawzajem. Nieważne, czy są to dwa ludzkie charaktery, czy jest to budynek.

Czas remontowania zamku, przez który poniekąd zostawiłem branżę, był etapem w mojej karierze, kiedy zaczęło mnie już trochę nudzić to, czego chcieli ode mnie inni. Miałem zaoszczędzone pieniądze i chciałem zrobić coś, co byłoby ogromnym ryzykiem i co jednocześnie całkowicie by mnie pochłaniało i przerażało. Coś, co wcześniej robił ze mną film, ale przestał. Kiedy zaczyna nudzić cię robienie tego, co robisz na co dzień, zaczynasz zachowywać się źle. Czułem, że dzieje się tak na planie filmowym. Dlatego na dwa lata całkowicie zrezygnowałem z grania i podjąłem się ogromnego projektu, który nie miał nic wspólnego z aktorstwem, ale z perspektywy czasu jestem z niego bardziej dumny niż z jakiejkolwiek swojej roli.

BILLINGTON Masz na myśli swój zamek w Irlandii?

IRONS Tak. Postrzegam go jako projekt, który poszerzył moje horyzonty. Za radą mojego doradcy finansowego po dwóch latach wróciłem do aktorstwa, żeby trochę podreperować swoje fundusze.

BILLINGTON Tam jest teraz Twój dom?

IRONS Myślę, że to mój główny dom. Jednak dość dużo czasu przebywam w Anglii, więc to nie takie proste. Zawsze czułem się jak włóczęga - gdzie zatrzyma się mój karawan, tam też jest mój dom.

BILLINGTON Wróćmy do początków Twojej kariery, która obejmuje film, teatr i telewizję. Wiem, że uczyłeś się w Bristol Old Vic Theatre School. Będąc młodym aktorem, miałeś konkretną wizję swojej kariery?

IRONS Nie, nie miałem. Moi wykładowcy w szkole teatralnej zawsze myśleli, że będę sprzedawcą antyków.

BILLINGTON Dlaczego?

IRONS Ponieważ kiedy się nie uczyłem lub nie próbowałem uczyć się, jak zostać aktorem, spędzałem sporo czasu na kupowaniu i sprzedawaniu mebli czy obrazów. W ten sposób finansowałem swoje studenckie życie. Naprzeciwko szkoły teatralnej w Bristolu był dom aukcyjny, gdzie dostałem swoją pierwszą pracę. Podczas półgodzinnych przerw między próbami przychodziłem tam i licytowałem antyki. Tak więc te dwa aspekty zawsze były w moim życiu gdzieś blisko siebie. Moi wykładowcy byli bardzo zaskoczeni, kiedy zostałem aktorem. Aktorstwo było dla mnie zawsze sposobem na życie: nie żyję po to, by grać. Gram po to, żeby żyć.

BILLINGTON Był to jeden z środków do osiągnięcia celu?

IRONS Tak.

BILLINGTON A tym celem jest?

IRONS Odpowiedni balans w życiu, ze wspaniałą rodziną, teraz również z wnukami. Nadzwyczajna żona, bezpieczne, ukryte przed resztą świata miejsca, w których uwielbiam żyć i które dają mi energię. Z wiekiem jestem coraz bardziej nieskromny. Zawsze taki byłem, bo ja tak naprawdę nie bardzo lubię grać. Uwielbiam opowiadać historie, pracować ze wspaniałymi ludźmi. Kiedy ktoś mnie pyta, jaki jest mój ulubiony film, zawsze zastanawiam się, przy której produkcji miałem najwięcej zabawy. To zawsze był mój wyznacznik, nieważne, jak dobry był sam film. Mam świadomość tego, że życie jest bardzo krótkie. Żyje się tylko raz, więc nie chcę marnować czasu. Na swoim koncie mam projekty, z których nie jestem dumny, bo zrobiłem je tylko po to, żeby zarobić pieniądze. Takie były może ze cztery filmy w mojej karierze.

BILLINGTON Pamiętam "Godspell" z 1971 roku. Wtedy po raz pierwszy widziałem Cię w musicalu i na scenie w ogóle. Sam musical nie należy do moich ulubionych, ale Twoja rola przyciągała w nim uwagę. Czy na tym etapie myślałeś, żeby kontynuować karierę wokalną lub grać w musicalach?

IRONS Nie. Zawsze wiedziałem, że śpiewam jak aktor i nie potrafię tańczyć, więc nie jestem stworzony do grania w musicalach.

BILLINGTON Przychodzi mi w tej chwili na myśl "My Fair Lady".

IRONS Tak, "My Fair Lady" to doskonały przykład. Za każdym razem przegapiałem swoją szansę. Po prostu zawsze byłem w złym miejscu, kiedy mogła się pojawić możliwość zagrania Henry'ego Higginsa. Myślę, że dwadzieścia lat temu byłem stworzony do tej roli. Z wielką przyjemnością bym to zrobił.

BILLINGTON Tak sądzę, byłeś. Zagrałeś za to przeróżnych bohaterów, m.in. tytułową postać Ryszarda II czy Leontesa w "Zimowej opowieści" Szekspira. Klasyczny teatr to coś, czego pragniesz? Do czego dążysz?

IRONS Myślę, że jak każdy aktor dążę do grania w dobrze napisanych sztukach. Dziwne jest trochę to, że miałem dość długie przerwy. Poniekąd zostawiłem teatr na dwadzieścia lat i zacząłem grać w filmach. Oczywiście Szekspir jest autorem, do którego zawsze wracamy, ponieważ aktorowi daje on nieskończone możliwości. Możesz wciąż zgłębiać, uczyć się i odkrywać dzieła Szekspira na nowo.

BILLINGTON Jedną z Twoich najlepszych ról scenicznych, które miałem okazję zobaczyć, jest rola Henry'ego w "The Real Thing" Toma Stopparda. Grasz tam z Glenn Close. Granie tekstów Toma Stopparda to czysta przyjemność?

IRONS Kręciliśmy akurat film Zdrada w reżyserii Davida Jonesa według scenariusza Harolda Pintera. Wtedy do przebieralni przyniesiono mi scenariusz "The Real Thing". Przeczytałem go i pomyślałem: "Kim jest ten Tom Stoppard? Znam go, widziałem jego "Rosenkrantz i Guildenstern nie żyją", ale wydaje mi się, że i on mnie zna, ponieważ wpisał mnie w tę sztukę. Wiem o niej wszystko". Dowiedziałem się, że Meryl Streep i Kevin Kline przyjechali do Londynu, żeby zobaczyć "The Real Thing. Od razu zadzwoniłem do mojego amerykańskiego agenta i powiedziałem: "Robby, nigdy nic dla mnie nie zrobiłeś. Nigdy nie pracowałem w twoim kraju, ale jeśli nie załatwisz mi "The Real Thing" w Nowym Jorku, zmieniam agenta".

Pojechałem do Nowego Jorku, by spotkać się z Mikiem Nicholsem, Tomem Stoppardem i Meryl Streep, która miała odegrać rolę Annie. Powiedzieli, że chcieliby, żebym w tym zagrał. Meryl później zrezygnowała, zastąpiła ją Glenn Close. To był dla mnie wyjątkowy czas, nie mogę nawet opisać, jakie to uczucie być w sali prób z Mikiem Nicholsem, prawdopodobnie jednym z najbardziej błyskotliwych i inteligentnych ludzi, jakich miałem szczęście poznać w swoim życiu. Siedziałem ramię w ramię z Tomem Stoppardem podczas prób do wspaniałej sztuki, która była o mnie. Naprawdę była o mnie, czułem, że mogę podpowiedzieć Tomowi to i owo. Wiedziałem, że wiem o sztuce więcej niż on sam.

Pamiętam, że pierwszą noc w Bostonie spędziliśmy w apartamencie hotelowym Mike'a Nicholsa. Siedzieliśmy razem, jedliśmy późną kolację i czekaliśmy na recenzje. O północy zadzwonił telefon. Mike, który stał obok pianina, odebrał. Słuchał, potakując głową i uśmiechał się. Pomyśleliśmy, że to dobry znak. Była z nami moja żona Sinéad, która nie wytrzymała i zapytała Mike'a: "Czy wspomnieli o geście?". Mike kontynuował rozmowę, przysłuchując się recenzji. W pewnym momencie powiedział: "Jest dobrze". Ale moja żona nie odpuszczała: "Ale wspomnieli o geście?", Mike odpowiedział, że tak. Wtedy zapytałem, o jaki gest chodzi, na co Sinéad odparła: "Ten gest, który zrobiłeś, jak Annie mówi, że ma zamiar zostawić Henry'ego". Zapytałem: "Jak on wyglądał, co zrobiłem?", odpowiedziała: "No przecież wiesz". Jeden z krytyków napisał potem cały akapit na ten temat. To był gest, którego nawet nie byłem świadom. Został mi opisany, i o ile dobrze pamiętam, polegał na trzymaniu obu rąk na głowie w dość specyficzny sposób. Dokładnie w momencie, kiedy Annie mówi, że zamierza Henry'ego zostawić. Następnej nocy nieudolnie chciałem go powtórzyć - i więcej tego nie próbowałem. Kolejnego dnia w teatrze czekał na mnie list od jednej z pań obecnych na widowni pierwszego wieczoru. Napisała: "Skąd pan wiedział, jak zrobić ten gest, kiedy Annie mówi, że odchodzi? Gdy chciałam zostawić swojego męża i powiedziałam mu, że odchodzę, zrobił dokładnie to samo". To jest właśnie ten stan, do którego dążymy w teatrze. Chcemy być kompletnie pochłonięci przez emocje i rzeczywistość sytuacji do tego stopnia, żeby nasze ciała reagowały w sposób, którego sami się nie spodziewamy. To właśnie chcę przekazywać na scenie. Jeśli twój umysł jest w pełni zaangażowany w sytuację, to ciało będzie za nim podążało, tak jak to się dzieje w życiu.

BILLINGTON Mógłbyś to powtórzyć, ale już nie miałoby to tego samego wydźwięku.

IRONS Dokładnie. Pamiętam, jak pracowałem z Cliffordem Williamsem nad "Wild Oates" i miałem linijkę tekstu, w której zwracałem się do publiczności. To było bardzo zabawne zdanie. Podczas prób byłem trochę skrępowany, więc pominąłem je, ponieważ widownia była pusta. Pamiętam, jak Clifford powiedział mi: "Wiesz, że to zdanie rozbawi widownię?", odpowiedziałem: "Tak, mam nadzieję, że będą się śmiać". Podczas premiery dostałem owację za tę linijkę. Drugiego wieczoru chciałem zrobić to w inny sposób, a jeden z aktorów zapytał mnie: "Dlaczego robisz to inaczej? Wczoraj zadziałało świetnie". Odpowiedziałem mu: "Wiem, że wczoraj zadziałało, ale chcę zaskoczyć samego siebie, publiczność i ciebie". Nie chcę czuć, że gram w przewidywalny sposób. Myślę, że kiedy to się robi, coś umiera. Oczywiście trzeba przestrzegać pewnych reguł, być w tej samej pozycji, mówić te same linijki tekstu. Jednak możesz to zrobić na wiele sposobów, tak aby to wciąż było żywe.

Pamiętam, jak z Glenn Close robiliśmy "The Real Thing". Graliśmy już jakieś dziewięć miesięcy i oboje byliśmy potwornie znudzeni. Mieliśmy akurat popołudniowe przedstawienie, na które przyszło wielu starszych ludzi, wycieczki szkolne i osoby, które podczas przedstawienia spały. To było okropne. Kiedy dobrnęliśmy do końca pierwszego aktu, poszedłem do przebieralni zmienić ubrania. Glenn przyszła zaraz po mnie i kiedy mijała drzwi, zawołałem: "Słonko, chodź na chwilę. Bardzo przepraszam, jestem dziś taki nudny. Jestem już tak tym znudzony, że prawie wariuję, wolałbym być gdziekolwiek indziej, tylko nie na tej scenie". Glenn odpowiedziała: "Właśnie miałam powiedzieć to samo. Męczę się tu strasznie, nie mogę dłużej. Jest koszmarnie". Odparłem wtedy: "Słuchaj, idź na górę, zmień ubrania, uspokój się i przyjdź do mnie, napijemy się herbaty, zanim wrócimy na scenę". Tak też zrobiła. Wróciła w innym kostiumie, a ja zrobiłem jej herbatę. Drugi akt zaczynał się moją kwestią, po czym wchodziła Glenn. Powiedziałem: "Kiedy wejdziesz na scenę, prawdopodobnie będę stał gdzie indziej niż zazwyczaj i możliwe, że będę podrzucał ci inne kwestie niż do tej pory. Zamierzam zrobić wszystko, co w mojej mocy, żeby cię rozśmieszyć lub spowodować, żebyś zapomniała, co masz powiedzieć". W drugim akcie stałem na scenie tam gdzie zawsze. Glenn weszła, patrząc na mnie, zapewne zastanawiała się: "Co on zamierza zrobić?". Bacznie się przyglądałem, bo powiedziałem jej wcześniej, żeby mi zrobiła to samo. Zaczęliśmy grać razem. Ożywiliśmy to przedstawienie, tak że poszybowało wysoko, aż do nieba. To był wspaniały drugi akt.

Mike Nichols zwykł mawiać: "Aktorstwo jest jak kochanie się. Kiedy przestaje iskrzyć, skupcie się na swoich oczach i zatraćcie się w nich, a zacznie iskrzyć znowu". To dokładnie zrobiliśmy z Glenn. To jest właśnie to, co lubię robić, gdy gram w teatrze. Sprawiać, że inni aktorzy nie będą pewni, czy zapomniałem tekstu, czy będę na właściwym miejscu lub czy powiedziałem właściwy wers. Staram się, żeby to było pełne życia. Myślę, że długoterminowe granie jest nie lada sztuką - cały czas powtarzasz tekst. Kiedyś ktoś mnie zapytał: "Jak możesz to robić?", odpowiedziałem pytaniem: "Czy pytasz o to surfera? Wypływa w morze, szuka idealnej fali, raz za razem, dzień po dniu, i zawsze jest inaczej. Dąży do perfekcji". I tym właśnie jest granie w teatrze przez lata. Grając, spędzamy czas w innych ludziach. Za każdym razem jest inaczej, a twoim zadaniem jest upewnienie się, że podtrzymujesz to przy życiu, nie dajesz zgasnąć.

BILLINGTON Mogę zapytać o Twój nowy projekt? Spektakl nazywa się "Zmierzch długiego dnia", grałeś go już w Bristolu. W styczniu zagrasz go ponownie na West Endzie, a później w Nowym Jorku i Los Angeles. To prowokuje pytanie: czy przywiezienie jednego z najwspanialszych amerykańskich dramatów do Ameryki nie onieśmiela Cię?

IRONS Oczywiście, że mnie onieśmiela. Cały projekt jest dla mnie wyzwaniem. "Zmierzch długiego dnia" Eugene'a O'Neilla jest według mnie jedną z lepszych, jeżeli nie najlepszą amerykańską sztuką. Nie ma tam nic śmiesznego, trwa trzy i pół godziny i opowiada o rodzinie borykającej się z uzależnieniami. Kiedy grałem w "Godspell", widziałem Laurence'a Oliviera w "Zmierzchu długiego dnia" i pamiętałem, że to nie lada wyzwanie. Ponieważ odczuwam swój wiek, możliwe, że już nigdy nie będę w stanie ponownie nauczyć się tak wiele tekstu na pamięć i zwyczajnie mogę nie mieć już siły znów zagrać tej postaci. Zdaje się, że to Ralph Richardson powiedział: "Teatr pracuje wtedy, kiedy wytwarza się trójkąt: tekst, aktorzy i publiczność. Kiedy następuje całkowite połączenie tych trzech elementów, przestrzeń pomiędzy nimi jest wieczna i powstaje coś niesamowitego". I myślę, że podczas niektórych wieczorów przy produkcji "Zmierzchu długiego dnia" właśnie to się zdarzało. Dlatego chciałem to zrobić ponownie.

BILLINGTON Znajomość z Haroldem Pinterem otworzyła Ci drzwi do wielkiej kariery. Zacząłeś w fantastycznym filmie stworzonym dla telewizji BBC Langrishe, Go Down. Pinter ma specjalne wymagania względem aktorów?

IRONS Harold pisał bardzo obfite teksty. Jego dialogi, słowa, które przelewał na papier, zawsze wyobrażałem sobie jako wisienkę na torcie. Jednak pod tym wszystkim można znaleźć niekończące się odniesienia oraz interesujące znaczenia. Rytm jego tekstów jest ciekawy. Sposób, w jaki pisze, przypomina poezję. Czasami wiesz, że to Pinter, ponieważ umieszcza pauzy w swoich tekstach, co staje się wręcz trochę pretensjonalne. Sam Harold traktował to jako naturalną pauzę, którą stawiamy, nie mając pewności, co powiemy później. Pamiętam, że Harold miał na mnie duży wpływ. Grałem "The Real Thing". Ja, inny brytyjski aktor Barry Foster i Pinter spotkaliśmy się na niedzielnym lunchu. Rozmawialiśmy o tym, jakie projekty zamierzamy zrobić. Pamiętam, jak powiedziałem: "Nie mam pojęcia, co będę robił później, chcę, żeby to było interesujące i zamierzam obijać się, dopóki nie wydarzy się coś interesującego", wtedy Harold spojrzał na mnie badawczo. To było jedno z tych spojrzeń, które czasami mają kochankowie, gdy spotykają się i wiedzą, co się wydarzy. Jego spojrzenie mówiło: "Chcę pracować z tym człowiekiem". Później trochę popracowaliśmy razem. Myślę, że do czasu naszej spektakularnej kłótni mocno to pomagało mojej karierze.

BILLINGTON Co było przyczyną Waszej niezgody?

IRONS Byliśmy w restauracji The Authors w Londynie. Moja żona, żona Harolda Antonia Fraser, i my. Zbliżały się wybory, a moja żona i Antonia były zapalonymi socjalistkami. Ja nie jestem zbytnio polityczny, dryfuję między partiami. A Harold akurat zaczynał mówić o Neilu Kinnocku. O tym, jak wywalimy Amerykanów, nie będziemy mieć elektrowni atomowych, jak przepłyniemy Atlantyk i jak znowu będziemy niezależni. Był pewien jego wygranej. Wtedy powiedziałem: "Harold, czy naprawdę myślisz, że on może to zrobić? Chodzi mi o to, czy uważasz, że przyszły premier, ktokolwiek nim będzie, będzie mógł wywalić Amerykanów?". A wtedy on zapytał: "Czy właśnie nazwałeś mnie kłamcą?!". Odpowiedziałem: "Nie, nie, nie, absolutnie nie. Ja po prostu Wiesz Czy na prawdę myślisz?". Odpowiedział: "Neil powiedział, że może to zrobić. Śledziłem obietnice Neila i mówię, że może to zrobić. Jeśli się ze mną nie zgadzasz, nazywasz mnie kłamcą. Czy to właśnie teraz robisz? Nazywasz mnie kłamcą?". Odpowiedziałem: "Nie, nie, nie, Harold, naprawdę nie". Harold odpowiedział: "Tak, to właśnie robisz. Widzę, że chcesz nazwać mnie kłamcą, twierdzisz, że to się nie stanie", i wtedy wzburzony wyszedł z restauracji. Piękna Antonia Fraser wyglądała, jakby miała się zaraz rozpłakać. Moja żona obwiniała mnie o całe zdarzenie. Musiałem to jakoś naprawić. Pobiegłem za nim. Powiedziałem: "Harold, wróć proszę, wiesz, że nic z tego mnie nie obchodzi, po prostu wróć". Odpowiedział: "Nie, nie, nie, nazwałeś mnie kłamcą. Będę się zbierał". Od tego czasu nasza znajomość oziębiła się, a później miał udar. Może dlatego, że miał zbyt wiele takich wieczorów.

BILLINGTON Zawsze odnosiłem wrażenie, że jesteś osobą o bardzo mocnych społecznych przekonaniach, troszczącą się o środowisko, nie mylę się?

IRONS Tak. Jak większość osób, przejmuję się obecnym stanem rzeczy. Biorąc pod uwagę fakt, że jestem tak zwanym celebrytą, ludzie zwykli pytać mnie o różne rzeczy w wywiadach, które później są publikowane, trafiają do sieci - i to wszystko robi się niedorzeczne. Z tego powodu rzadko się wypowiadam. Jednak nie są mi obojętne aktualne problemy, przejmuję się nimi tak samo jak każdy. Nie podoba mi się, co robimy ze śmieciami, oceanami, czy z jakością powietrza. Myślę, że za sto lat spojrzymy wstecz i zobaczymy, że żyliśmy w bańce, gdzie wszyscy de facto truliśmy się nawzajem, dlatego że każdy chciał zarobić pieniądze. I nie było przewidzianej żadnej ochrony dla ludzkości i środowiska, żadnego przycisku, żeby to zatrzymać. Mam nadzieję, że przez najbliższe sto lat zaświecą nam się lampki alarmowe i zorientujemy się, jak żyjemy.

BILLINGTON Pomówmy o Twojej karierze filmowej i telewizyjnej. Nakręciłeś mnóstwo filmów. Instynktownie podejmujesz kontakt z kamerą czy musiałeś się tego nauczyć?

IRONS Musiałem się tego nauczyć. Byłem aktorem teatralnym, więc przywykłem do ekspresyjnej wymowy, żeby było mnie dobrze słychać. Pamiętam Karela Reisza, który reżyserował "Kochanicę Francuza" - mój drugi film, ale moją pierwszą główną rolę. Poradził mi: "Po prostu rozluźnij twarz, nie musisz się wysilać, bo jesteś tu". Pamiętam też Meryl Streep, która, akurat kiedy grałem scenę wielkiego wzruszenia, powiedziała: "Nie możesz odwracać się od kamery, kiedy masz ten moment, musisz podzielić się tym z kamerą. Kamera jest twoim kochankiem". Jestem Brytyjczykiem i instynktownie chciałem to ukryć. Często oglądam zwłaszcza amerykańskich aktorów i myślę: "Jezu, ty to wiesz, jak wykorzystać kamerę". Ja czuję, że tego nie potrafię.

BILLINGTON Po paru rolach na pewno nauczyłeś się sztuki dopuszczania kamery do siebie.

IRONS Jestem w tym coraz lepszy, ale nadal czuje się trochę zawstydzony i jestem zdumiony, kiedy obserwuję innych aktorów, którzy potrzebują wiele czasu, by zrobić coś przed kamerą. Mam tendencję do pośpieszania, bo film jest i tak wydłużony, a wszyscy chcą iść na lunch i po prostu to skończyć. Możliwe, że nie mam wystarczająco dużo cierpliwości do ludzi, którzy nie podzielają mojej wizji. Nie uważam jednak, że jestem wystarczająco dobrym aktorem filmowym.

BILLINGTON Telewizja również była w Twoim życiu istotna. Choćby ostatnio grałeś w "Henryku IV" Szekspira, części pierwszej i drugiej, w reżyserii Richarda Eyre'a. Widząc Cię, pomyślałem, że to stary, dobry Jeremy Irons. Jesteś dumny z tej roli?

IRONS Byłem zachwycony, ponieważ niektórzy ludzie, tak jak Ty, pomyśleli, że tak właśnie powinno być. Gdy grasz "Henryka IV" w sztuce, która jest królewska, ale też paskudna zarazem, zazwyczaj siedzisz na tronie. W teatrze oznacza to, że będziesz siedział albo na końcu sceny, albo z jej boku. Musisz dość głośno mówić długie kwestie i zwyczajnie nie jesteś zbyt ciekawy. Kiedy miało to wejść do telewizji, Richard miał możliwość wycięcia kwestii, które nie były niezbędne. Tak też uczynił. Ta produkcja pozwoliła mi przekazać bardzo wiele emocji, dlatego się udała. Sztuka dotyka relacji ojcowsko-synowskich, a ja mam dwóch synów i trochę wiem o ich wychowaniu, więc mogłem tę wiedzę wykorzystać.

BILLINGTON Jestem pewien, że Twoja relacja z synami jest lepsza niż relacja Henryka IV z jego synami. Powiedziałeś wcześniej, że aktorstwo traktujesz jako środek do osiągnięcia celu, jednak czy nadal istnieją role, które chciałbyś zagrać?

IRONS Jeśli jakiś wybitny reżyser powiedziałby: "Mam pomysł i chcę zatrudnić naprawdę wyjątkowych aktorów", to oczywiście chciałbym wziąć w tym udział. Tak naprawdę to ludzie, ich wysiłek, praca oraz scenariusz są dla mnie istotne. Zawsze jest ekipa opowiadająca pewną historię. Jeśli się dobrze razem bawicie, jeśli lubisz chodzić do pracy każdego ranka, to jest to właśnie jedna z "tych" ekip. Wtedy mógłbym dać się skusić. Poniekąd straciłem serce do filmów. Te, które lubiłem robić, są teraz bardzo trudne do sfinansowania. Filmy, które robię w dużych amerykańskich wytwórniach, czasem lubię obejrzeć Nie ma tam kameralnej grupy, którą możesz mieć w Europie. Pamiętam naszą gromadkę, gdy robiliśmy "Powrót do Brideshead" przez czternaście czy osiemnaście miesięcy. W tym czasie można by nakręcić, jeden za drugim, z sześć filmów fabularnych. Finansowała to firma z Manchesteru. Co kilka tygodni prezes tamtej firmy dzwonił do naszego producenta i pytał: "Gdzie jesteście na świecie? Jak idzie praca?". Mieliśmy swobodę. Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby coś takiego powtórzyć. Już nic nie muszę. Moje dzieci skończyły edukację, nie mam hipoteki

BILLINGTON I zbudowałeś swój zamek.

IRONS Mam trochę oszczędności i nie miałbym nic przeciwko spędzeniu reszty życia na robieniu innych rzeczy. Minione lato było dla mnie wspaniałe, miałem osiem tygodni wolnego, które spędziłem właśnie w Irlandii. Pomyślałem wtedy, że chciałbym zwolnić, zobaczyć, co wypełnia pustkę.

BILLINGTON I co wypełnia pustkę?

IRONS Jeszcze nic.

BILLINGTON ale to przyjdzie.

IRONS Mam nadzieję, że przyjdzie. To jedyna możliwość, żeby się zmienić. Zatrzymać się, zresetować swój umysł i wtedy zobaczyć, co naprawdę pragnie się robić. Może więcej aktorstwa, może pisanie. Jeszcze tego nie wiem.

BILLINGTON Myślałeś o tym, żeby napisać książkę?

IRONS Właściwie już mogłem napisać coś interesującego. To zdarzyło się jak dotąd w moim życiu tylko raz. Miałem przygotować artykuł do gazety, który odłożyłem na stos rzeczy na biurku. Po mniej więcej roku musiałem wyjechać na trzy tygodnie ze względów podatkowych. Sam Spiegel, producent filmu, w którym grałem, powiedział: "Jedź na południe Francji, możesz zatrzymać się w moim domu". Wspomniał też, że jest tam służba i niczego nie będzie mi brakować. Przyjąłem zaproszenie i zabrałem ten artykuł ze sobą. Pewnego poranka wstałem o siódmej i zacząłem pisać. Około dziewiątej przyniesiono mi śniadanie, które zjadłem, a później kontynuowałem pisanie. Około południa przynieśli mi lunch, po którym dalej pisałem. Wieczorem przynieśli kolację, wciąż pisałem. Około czwartej nad ranem następnego dnia skończyłem pisać i czułem, jakby zajęło mi to dziesięć minut. Pomyślałem, że bardzo chciałbym tam wrócić. Wiesz, nie mam służby, sam rozumiesz

BILLINGTON Sporo ułatwia, gdy ktoś przynosi ci jedzenie i picie, prawda?

IRONS Tak, to prawda.

***

Rozmowa odbyła się 16 grudnia 2017 roku w rzymskim Palazzo Veneto podczas festiwalu Premio Europa per il Teatro.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji