Artykuły

Kalisz 1982: kuszące symbole

Ruszyły festiwale. Gdy nic nie jest zbyt pewne, taka doroczna materializacja tradycji bardziej niż kiedykolwiek staje się przejawem trwałości teatru. Dowodem, 4e również w okresowych formach swojej aktywności przerwał on cezurę grudnia i - nie kapituluje. Czyli: wystawia. Wierzy, że sztuka nie podlega deprecjacji, a w czasach niepokojów, gdy sytuacja rynku i kolejne napięcia wydają się wszystkim rzeczą najważniejszą, radość tworzenia nie tylko nie traci racji bytu, ale przez szczególny zbieg okoliczności może okazać się wartością porównywalną. Świadectwem konsekwencji, potrzebą aktywności właściwej dla materii teatru, na przekór niepokojom jakich nie oszczędza dzień bieżący. Czegoś podobnego doświadczyliśmy na dorocznych XXII Kaliskich Spotkaniach Teatralnych. Doświadczyli nieoczekiwanie, ostatniego dnia, w ostatnich minutach, festiwal bowiem, mimo że odpowiednio skromny i do stanu wojennego należnie przystosowany, miał jednak swoje niespodzianki, a może nawet wydarzenia, które ożywają w legendzie i pamiętane są długo.

Z początku nic nie zapowiadało zaskoczenia. Zaledwie pięć teatrów w konkursie, trzy prezentacje pozakonkursowe, kilka imprez towarzyszących, zorganizowanych przez niezawodny w Kaliszu Klub Międzynarodowej Prasy i Książki, z których dwie pierwsze, najciekawsze, nie odbyły się jednak, koledzy bowiem z występującego właśnie Teatru Powszechnego z Warszawy, firmujący te imprezy indywidualnie, w ostatniej chwili odmówili występu i trzeba było publiczność przepraszać. Zaczęło się więc raczej minorowo. W teatrze zaś dość chłodno przyjęto "Upadek" Nordahla Griega w układzie tekstu i reżyserii Zygmunta Hubnera (Teatr Powszechny). Aż dziwne, bo okazji do braw i odzewu na widowni było sporo, więcej niż we wszystkich pozostałych przedstawieniach tegorocznych Spotkań, publiczność jednak, łasa na aktualności, ma w Kaliszu bardzo tradycyjne kryteria i poza wyławianiem aluzji, co wszystkich jednoczy i bawi, zarazem rozgląda się jeszcze za tzw. wartościami artystycznymi, na co spektakl nie był jednak odpowiednio przygotowany. Ma on zresztą pewne wartości. Należy do nich na pewno scenografia Jana Banuchy (indywidualna nagroda) i świetna muzyka Krzysztofa Majchrzaka. Jej autor jest wyróżniającym się aktorem charakterystycznym średniego pokolenia, grywa brawurowo różne ciemne charaktery i postaci "z życia", w spektaklu jednak objawił się niespodziewanie jako pełen inwencji twórca muzyki teatralnej wysokiego lotu. Tej jednak wyróżniającej się wartości przedstawienia jury nie zauważyło, obdarzając jedynie zasłużoną zresztą nagrodą Ryszarda Żuromskiego, który grał Rigaulta.

Dobre i to, bo festiwal dość bezceremonialnie obszedł się z zespołami renomowanymi, które tym razem nie porwały publiczności. Ujawnił za to ambicje i siły tam, gdzie nie spodziewano się ich zbyt powszechnie. Chłodno przyjęto więc czystą i czytelną realizację "Miarki za miarkę" Szekspira, przywiezioną przez Teatr Nowy z Łodzi w reżyserii Wandy Laskowskiej. Przedstawienie to nie porywało aktorstwem, było jednak przykładem wyraźnego prowadzenia wątków, czytelnego kształtowania intrygi, pokazywania Szekspira w sposób pozbawiony wprawdzie oczekiwanej wieloznaczności, ale odnoszący się z szacunkiem do fabuły i tradycji dramatu. Szkoda, że zamiast żywych namiętności i pulsującej w tym utworze pasji spotykaliśmy się częściej z symbolami i znakami teatru. Było to kulturalne, udane, ale wystudzone.

Nie był natomiast wystudzony ambitny spektakl "Pieszo" Sławomira Mrożka w reżyserii Bohdana Cybulskiego, przywieziony przez Teatr im. Kochanowskiego z Opola. Już sam pomysł wystawienia "Pieszo" po Jarockim, a bez aktorów w rodzaju Zapasiewicza czy Holoubka, wydał mi się odważny, zaś proponowanie przedstawienia na festiwal, niechby tak skromny jak tegoroczny kaliski, zgoła lekkomyślne. Okazało się jednak, że Cybulski nie tylko miał prawo utwór ten inscenizować, ale również dobrze zrobił prezentując go w Kaliszu. Spektakl opolski z utworem Jarockiego jest bowiem w całości porównywalny, a obrazoburcza postawa wobec kształtującego się kanonu tylko na dobre wyjdzie sprawię recepcji tego dziwnego, jakby nie-Mrożkowego dramatu, przypominającego tak bardzo malarstwo Goi. Bo o ile Jarocki dał w Warszawie przegląd pomysłów i rozwiązań inscenizacyjnych potraktowanych z pietyzmem ale jakby osobno, to Cybulski pokusił się o syntezę. O wspólny ton i wyraźniejszą współzależność (zwartość) fabuły. Pokazał przekonujący fresk polskiego losu. Obraz poniewierki i tułaczki, jakby przepychankę ślepców w stronę nadziei; wizję bezrozumnego instynktownego wyboru wśród wędrówki jakby żywcem wziętej z twórczości wielkiego hiszpańskiego malarza. Procesję symboli wśród cieni i mroków niepokojącej metafory. Pielgrzymkę archetypów. Nie wiadomo tylko skąd przybyłą. A jeszcze bardziej nie wiadomo - dokąd zmierzającą.

Spektakl miał kilku dobrych wykonawców. Przede wszystkim Zbigniew Bebak jako Ojciec. Ale i Janusz Andrzejewski jako Syn. I Zofia Bielewicz jako Baba. I Barbara Kania jako Córka. I - może przede wszystkim - Jerzy Smyk jako Grajek. I gdyby nie nieudana postać Superiusza i przejaskrawioną sylwetka Porucznika, próba Cybulskiego weszłaby na pewno do rozpoczynających się właśnie dziejów scenicznych tego ważnego utworu.

Przedstawienie opolskie otworzyło cykl niespodzianek. Jeszcze tego samego dnia, późnym wieczorem, Scena Studio gospodarzy pokazała poza konkursem "Osmędeuszy i Kabaret Kici Koci" Mirona Białoszewskiego i Ludwika Heringa w reżyserii Tadeusza Słobodzianka, scenografii Haliny Zalewskiej, z muzyką Janusza Stokłosy. I ta nieoczekiwana rekonstrukcja Teatru Osobnego, dokonana po ćwierćwieczu przez brawurowe w sile i rozhamowaniu aktorstwo Olgi Titkow i udane partnerstwo Dymitra Hołówki, nie tyle przypomnienie niegdysiejszej awangardy, ile autentyczna wypowiedź współczesnego młodego pokolenia kaliskiego teatru poprzez teksty i poetykę Białoszewskiego i Heringa, stała się wydarzeniem. Teksty w niczym się nie zestarzały. Poetyka pozostała żywa i czytelna. Bardziej może nawet niż przed dwudziestu pięciu laty na Tarczyńskiej. Ironia, szyderstwo, rozpacz, kryjące bogate złoża liryki i tego, co nazywano kiedyś "bólem istnienia", płynie w tym kabarecie szerokim nurtem. Znakomita, pełna finezji i dowcipu muzyka, grana na żywo przez czteroosobowy zespół, dopełnia walorów niespodziewanego w swojej intensywności wieczoru.

Jeszcze jeden cień pojawił się nad tegorocznymi Spotkaniami z powodu nieprzyjazdu oczekiwanej z zainteresowaniem "Yermy" Lorki z Teatru im. Kruczkowskiego w Zielonej Górze. Aktorka (ale nie ta, która gra Yermę) złamała czy też skręciła nogę i zespół, pod nieobecność dyrektora, pozbawiony kierownictwa, a jak się zdaje również inwencji (nie zawiniona przez nikogo przerwa w łączności) przyjazd odwołał... Nie wiem, jakie miał szanse skrótów czy nagłego zastępstwa, ale za dawnych czasów taki zapowiedziany i ogłoszony występ to była, proszę kolegów, rzecz święta. W ostateczności czytało się tekst z kartki... Sytuacji nie zmienia okoliczność, że miał to być spektakl poza konkursem. Niewiele wiemy o dyrekcji Krystyny Meissner w Zielonej Górze, a Spotkania są po to, by prezentować oczekującej publiczności własny dorobek.

Ale gdy scenie zielonogórskiej nie udał się przyjazd do Kalisza, udał się za to występ gospodarzy. Teatr im. Wojciecha Bogusławskiego wystąpił na zakończenie festiwalu z "Weselem" Wyspiańskiego w reżyserii Romany Próchnickiej, oczekiwanym z równym zaciekawieniem co - powiedzmy to szczerze - niepokojem. "Wesele" bowiem jest nie tylko morderczym sprawdzianem całego zespołu, ale i twardym orzechem dla reżysera, zwłaszcza od czasu, gdy teatr odszedł od powielania prapremierowego kanonu i szuka nowych rozwiązań i znaczeń arcydramatu.

Przedstawienie kaliskie miało już wcześniej publicity. Stworzył ją ogłoszony przez Henryka Voglera w "Życiu Literackim" esej programowy. Vogler zapowiadał w nim jedność i harmonię wszystkich elementów dramatu, manifestację jego uniwersalności i ekspozycję zawartego w utworze pamfletu, a także "nową funkcję zjaw", osiągniętą przez pełniejsze niż kiedykolwiek pokazanie Nosa i przejęcie przez tę epizodyczną dotąd postać zadań i tekstów "osób dramatu". A więc - Nos jako Widmo. Nos jako Rycerz. Nos jako Stańczyk, Hetman, Wernyhora...

Podobało mi się to nawet w pierwszej chwili. Skoro skłonni jesteśmy mniemać, że "osoby dramatu" są jedynie obiektywizacją czy projekcją podświadomości i stanów psychicznych bohaterów "Wesela", to dlaczego nie przyjąć, że wyzwala je w akcie psychologicznej wiwisekcji, w zaimprowizowanej przez siebie psychodramie, człowiek w tym towarzystwie najbardziej inteligentny, który znając współtowarzyszy wydobywa z nich i inscenizuje na użytek chwili to, co każdemu w duszy gra? Założenie jest efektowne, ale i niebezpieczne zarazem, bo skoro otworzymy "Wesele" takim racjonalistycznym i psychoanalitycznym kluczem - co pozostanie z finału? W dodatku Dymitr Hołówko gra wprawdzie wszechobecnego i pomnożonego Nosa bardzo rzetelnie, a chwilami nawet wspaniale, ale nie bardzo konsekwentnie pokazuje sam mechanizm psychodramy, przez co mamy świetnego Hetmana, bardzo dobrego Stańczyka, ale pomysł jakby nieco rozluźniał się w szwach... W dodatku ten nieszczęsny złoty róg, ta złota podkowa, które wiszą poczciwie w domostwie Gospodarza, by w stosownej chwili spełnić swoją cudowną rolę...

Ale gdy nie do końca ulec chcemy racjonalistycznej wykładni zjaw, zaproponowanej przez Romanę Próchnicką, bo nagle zaczyna nam brakować symboliki i smaku tradycyjnej interpretacji, rytm i poetyka pozostałych elementów przedstawienia przekonuje bez reszty. Próchnicka rysuje swoje "Wesele" mocną, ekspresyjną kreską. Postaci są soczyste, wyraziste, świadomie przerysowane. Przedstawienie ma wartkie, doskonale wytrzymane tempo, a poprzez nasycenie obrazu licznymi charakterystykami odczuć i obyczaju dość prędko pogrąża się w klimat nostalgicznej, tonącej w alkoholu nocy. W trudną do nazwania atmosferę podniecenia, beznadziei i zwyczajnej nudy, gdzie ludzie przyciągają się i odpychają nawzajem tworząc w ten sposób nowe jakości i nastroje. Grane w umownej, półotwartej izbie, będącej udanym połączeniem zamkniętej przestrzeni z tym, co ujawni się w pełni dopiero w finale (nagrodzona scenografia Jadwigi Czarnockiej), jest rzetelną i autentycznie współczesną propozycją artystyczną i interpretacyjną.

Zespół kaliski, tworzony przez dwa lata przez świadomego dyrektora i pedagoga zarazem, nie tylko dorasta do zadań, jakie stawia "Wesele", ale wykonuje je z wymaganą sprawnością. W wielu wypadkach uwierzytelnia inscenizację prawdą i siłą własnej wypowiedzi. Poza wspomnianym już Dymitrem Hołówką zaskoczeniem w tej mierze był dla mnie Mariusz Saniternik. Grał Jaśka niesłychanie wyrazistego i witalnego zarazem, z pasją zastanawiającą u tak młodego aktora. Podobał się też bardzo Marek Skup, który grał Poetę, i Stanisław Olczyk jako niespodziewanie mocny, ekspresyjny Czepiec. A był jeszcze ksiądz (Grzegorz Minkiewicz), był Gospodarz (Maciej Grzybowski), były panie. Zespół jest w ogóle ważnym atutem spektaklu. Gwarantem spójności jego wyrazistej, narastającej ekspresji.

Przedstawienie rośnie w czasie nie tylko w nastrojach i klimatach przygotowujących do symbolicznego finału. Dojrzewa również w wyrazistości podległych zmęczeniu postaci i w logice muzyki. Muzyka bowiem - autorstwa Janusza Stokłosy - jest jednym z ważniejszych elementów tej inscenizacji. Od natrętnego, prościutkiego motywu wyznaczającego radosny rytm prologu, przez coraz wolniejsze, coraz bardziej nostalgiczne warianty tej melodii, po ów wspaniały finał, który jest najcenniejszym momentem kaliskiego "Wesela", a bez muzyki, wybuchającej nagle potężną kodą, istnieć by nie mógł. Gdy bowiem tańczy już cała szopka, gdy zrozpaczony Jasiek biega od postaci do postaci próbując zdjąć z nich niewolące odrętwienie, gdy woła "chyćcie broni", rozsuwa się powoli luźna, zrobiona z zielonkawych desek, symboliczna ściana naprzeciw widowni i otwiera się głęboka przestrzeń. A u jej krańca, na oporowej ścianie, oświetlone niebieskim, nostalgicznym światłem stoją ostro nastawione kosy. Broń. Iluzoryczny i kuszący symbol czynu. Nadzieja wolności. Ciżba ludzka nie ożywia się jednak. Nie reaguje. Toczy się jedynie w tamtą stronę w chocholim tańcu. Znika ze sceny, Pogrąża się w mrocznej przestrzeni, jaka rozciąga się między słabo oświetloną izbą a jaśniejszymi, rozświetlonymi ostrzami. Wszystko to w lamencie wyolbrzymionej nagle muzyki. W mocnych, funebralnych tonach wspierających oryginalny finał tego "Wesela". Kto na Pére Lachaise widział pomnik ludzkości pielgrzymującej do grobu, jaki zamyka szeroką perspektywę prowadzącą od bramy w głąb cmentarza, odczuje zapewne nastrój tego zakończenia. Jest gorzkie i okrutne, ale jak pojemne! Jest przejmująco współczesne, ma w sobie coś z przypowieści i coś z ostrzeżenia. Stawia kaliski spektakl obok najambitniejszych prób odczytania "Wesela", po przezwyciężeniu kanonu prapremiery. Obok prac Wajdy, Grudy, Hanuszkiewicza i Grzegorzewskiego.

Przywraca to dziełu Wyspiańskiego symboliczny i metafizyczny wymiar zagrożony racjonalistyczną wykładnią "osób dramatu" i dodaje zarazem zakończeniu niespodziewanej siły. Pozostaje ponadto w zgodzie z ekspresyjnym charakterem całej inscenizacji i stanowi jej niewątpliwe ukoronowanie.

Nic dziwnego, że sukces "Wesela" - pierwszy bezsporny sukces kaliskiej sceny podczas Spotkań w 22-letniej historii tej imprezy - rozpalił widownię i przyniósł wykonawcom należną owację. Widzowie wstali z miejsc i długo, rzęsiście bili brawo. Kiedy widzieliśmy ostatnio podobną reakcję?

JAN PAWEŁ GAWLIK

Ps. W XXII Kaliskich Spotkaniach Teatralnych brał również udział Stary Teatr z "Łgarzem" Goldoniego, w reżyserii Giovanniego Pampiglione. Nagrodę za rolę Arlekina otrzymał jednogłośnie Leszek Piskorz, zaś Urszuli Kiebzak, czyli Colombinie, jury przyznało wyróżnienie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji