Artykuły

Kraj. Na ekranach kin Maria Callas: potwór i primadonna

Trudno się wyzbyć wrażenia, że istniały dwie Marie Callas - ta, która czarowała ze sceny, i ta, która pojawiała się, gdy zamykały się drzwi domu. Nic dziwnego, że Tom Volf zapragnął zgłębić tajemnicę zjawiskowej śpiewaczki i stworzył o niej film.

Oglądając archiwalne materiały, w których gwiazda opowiada o swoim życiu, czujemy się, jakbyśmy dostępowali wtajemniczenia. Ale to wciąż Callas przed obiektywem. Co prawda patrzy w oczy dziennikarza, ale jednocześnie czaruje kamerę, waży słowa, pilnuje rytmu wypowiedzi.

Przypomina o tym oryginalny tytuł filmu: "Maria by Callas" - Maria według Callas. Kreacja, od samego początku, odkąd jej ojciec, grecki imigrant, zmienił rodzinne nazwisko Kalogeropoulou na Callas, by Amerykanom łatwiej było je wymawiać.

MUZYKA - JEDYNA FORMA WYRAZU

Twórca filmu nie ukrywa, że od lat ma obsesję na punkcie śpiewaczki. Jego nieco bezkrytyczna perspektywa dominuje w "Marii".

Długie ujęcia, skupione na jej twarzy podczas występu przypominają spojrzenie zakochanego mężczyzny. Dokument Volfa to bardziej list miłosny niż śledztwo. A jednak, aby mógł ujrzeć światło dzienne, twórca musiał wykonać mrówczą pracę. Przejechał pół świata, poznał jej przyjaciół i współpracowników. Jednak na ekranie nie zobaczymy żadnych "gadających głów", Callas ma przemówić sama, swoim głosem.

Dlatego jedyne wykorzystane w montażu materiały to archiwalne nagrania wywiadów, występów, utrwalone przez paparazzi migawki z lotnisk i ulic, fragmenty kronik kulturalnych i towarzyskich. Połowa z nich po raz pierwszy dociera do szerszej publiczności.

Ciekawe, co by na to powiedziała sama zainteresowana? Za życia odmawiała opublikowania autobiografii. Uważała, że jedyną właściwą formą wyrazu jest muzyka. W tym sensie film Volfa, w 70 proc. składający się z nagrań występów diwy, jest zgodny z jej poglądem. Ale też częściowo łamie kodeks Callas - bo ujawnia widzom listy nieprzeznaczone dla postronnych.

MARIA CALLAS - MĄŻ WIDZIAŁ W NIEJ PRODUKT

Podczas pierwszego małżeństwa z Giovannim Battistą Meneghinim, dwukrotnie starszym przemysłowcem z Werony, Maria ubierała się - a może raczej "była ubierana?" - niczym porcelanowa lalka. Jej fryzury i makijaż, gestykulacja wydają się wystudiowane w najmniejszym detalu.

To w czasie trwania tego związku Callas po raz pierwszy wystąpiła w tytułowej partii opery Belliniego "Norma", która stała się jedną z jej najwybitniejszych ról, oraz debiutowała w La Scali - wówczas najbardziej prestiżowej scenie operowej świata.

Zaraz potem zaczęła współpracę z reżyserem Luchino Viscontim. Wspólnie wystawiali m.in. "Lunatyczkę" Belliniego i "Traviatę" Verdiego. Pracowała z Franco Zeffirellim, który odkrył w niej talent komediowy.

Meneghini, który pełnił także funkcję jej impresaria, przypisywał sobie wiele sukcesów Marii. Patrząc na ubrania, a raczej przebrania, w jakich paradowała późniejsza ikona mody, można odnieść wrażenie, że choć jej kariera rozwijała się świetnie, w domowych pieleszach nie było kolorowo.

Artystka potwierdzała to w późniejszych wywiadach. Najpierw została pozbawiona dzieciństwa przez kochającą, ale wymagającą matkę, która pilnowała, by zamiast figlować z rówieśnikami, pilnie ćwiczyła gamy. Jako młoda kobieta trafiła zaś na kogoś, kto nie był zainteresowany nią, ale towarzyszącą jej aurą, sławą, luksusem. Mąż widział w niej nie człowieka, ale produkt, który należy odpowiednio opakować i sprzedać. Na początku Marii, która karierę zaczynała jako pulchna nastolatka, ta dbałość o perfekcyjny wizerunek mogła pochlebiać, jednakże szybko stała się formą opresji.

Ostatecznie pod koniec lat 50. Callas i Meneghini rozstali się. Mniej więcej wtedy rozpoczęły się problemy z głosem i sercem, które trapiły artystkę aż do nagłej śmierci w 1977 r.

WYZWOLIŁ I OSZUKAŁ

W 1959 r. wybuchnął ognisty romans diwy z milionerem i donżuanem Arystotelesem Onassisem, późniejszym mężem Jacqueline Kennedy. To była spektakularna relacja przekazywana przez media - ale daleka od tego, co dobre i zdrowe. Jak wynika z listów, które odnalazł Volf, Callas miała poczucie, że Onassis, którego kochała bezgranicznie, ją oszukał. Wyzwolił, rozpieścił, dał poczucie akceptacji - po czym wybrał inną.

Maria nie miała szczęścia w miłości. Nie założyła rodziny, nie doczekała się dzieci, które uważała za naturalne powołanie kobiety, ani "rycerza na białym koniu", o którym tak często wspomina w wywiadach. Stałe miejsce u jej boku zajmowały psy pudle. "Tylko one nigdy mnie nie zdradzą" - miała powiedzieć.

Z filmu wynika jednak, że w pewnym stopniu, choć nie bez goryczy, się z tym pogodziła - za swoje powołanie i przywilej uważała karierę zawodową. Na pewno jednak znaleźliby się tacy, którzy powiedzieliby, że jej serce przestało bić z braku miłości.

KOLEJKI PO HORYZONT BY ZOBACZYĆ MARIĘ CALLAS

Film Volfa jest ciekawy jako szansa na wycieczkę w całkowicie inne realia. Lata 50. i 60., czyli okres świetności śpiewaczki, reprezentują całkowicie odmienną od współczesnej mentalność. Trudno sobie wyobrazić, by w 2018 r. artystka klasyczna mogła mieć równie mocny status gwiazdy popkultury, tak uniwersalną rozpoznawalność, tak zróżnicowane pod względem wieku, narodowości, zasobności portfela grupy fanów-wyznawców.

Sceny nakręcone w Nowym Jorku pod operą, organizującą "wielki powrót" Callas po latach, przypominają urywki ze współczesnych festiwali muzycznych. Śpiwory, namioty, kolejka po horyzont, rozemocjonowana młodzież - wszystko, żeby tylko zobaczyć Divinę! Być może tak wyglądałaby dziś sprzedaż biletów na Beyoncé lub Gorillaz, gdyby nie istniał internet i kody cyfrowe.

Ale też czas stawianych na piedestale diw żądających spełnienia każdej absurdalnej zachcianki też odszedł już do lamusa.

Oczywiście sama Callas nigdy się za diwę nie uważała. Nie rozumiała, dlaczego nieustannie ktoś na nią narzeka, skoro ona po prostu pragnie dobrze wykonywać swoją pracę. A w pracy była ambitna i zdeterminowana. Potrafiła stawiać żądania i wymagać.

Kontrowersje tylko dodawały jej charyzmy. Fascynowało pęknięcie widoczne w pięknym, odważnym, ale też przesyconym smutkiem spojrzeniu.

MARIA CALLAS KRYSTYNY JANDY

To nie przypadek, że w polskiej wersji językowej filmu usłyszymy głos Krystyny Jandy. Aktorka dwukrotnie mierzyła się na scenie z rolą Marii Callas.

Przedstawienie "Maria Callas. Lekcja śpiewu", które w 1997 roku w warszawskim Teatrze Powszechnym wyreżyserował Andrzej Domalik, stało się hitem, a kreację Jandy recenzenci okrzyknęli jako wybitną. "Zagrała Callas, jakby ta rola była napisana specjalnie dla niej" - podkreślano. Sztuka amerykańskiego dramatopisarza Terrence'a McNally'ego opowiada o lekcjach mistrzowskich, których Maria Callas udzielała w Juiliard School na Manhattanie w 1971 r.

W 2015 r. Krystyna Janda powróciła do Callas na życzenie publiczności.

Choć reżyserem przedstawienia "Maria Callas. Master Class" znów był Andrzej Domalik, nie było to jedynie powtórzenie dawnej inscenizacji. Przed premierą w Och-Teatrze aktorka mówiła: "To sztuka, która w niezwykły, dotkliwy sposób mówi o tym, co to znaczy być artystą. Co to znaczy oddać się publiczności. A mówi to słowami samej Callas. To ona podczas lekcji śpiewu, które prowadziła w Juilliard School w Nowym Jorku, wypowiadała te kwestie. Zostały spisane i użyte w dramacie. Mówi rzeczy elementarne, a jednocześnie kapitalne. Podnosi artystów, ich pracę, sztukę na piętro, o jakim zapomnieliśmy".

W filmie w wykonaniu Krystyny Jandy usłyszymy fragmenty dzienników i listów Callas. W oryginalnej wersji językowej czyta je Fanny Ardant. Francuska aktorka grała Marię Callas w sztuce McNally'ego w inscenizacji, którą w Paryżu w 1996 r. przygotował Roman Polański.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji