Artykuły

Tańcząc Bałuckiego

Był świadkiem wielu swoich artystycznych sukcesów. Przede wszystkim jako komediopisarz, choć chwalono go również za teksty prozatorskie (m.in. głośną powieść "Pan Burmistrz z Pipidówki") i poetyckie (zostawił nam przecież wiersz, który stał sie obowiązującą pieśnią biesiadną: Góralu! czy ci nie żal...)

JEDNAK najwięcej uznania, ba, nawet hołdów przyniósł Michałowi Bałuckiemu teatr. Na konkursie dramaturgii wyprzedził Bałucki... Norwida. Jest to niewątpliwie miara literackiej świadomości epoki, ale i miara znakomicie czującego ówczesną scenę komediopisarstwa. Sukcesy, ogromna ilość premier. Np. tylko w jednym sezonie 1883 r. odbyła się wędrówka "Domu otwartego" przez prawie wszystkie główne teatry kraju. Taki stan rzeczy trwał do 1894 r. Publiczność klaskała i jeśli nawet zdarzył się wstrzemięźliwy głos krytyka Stanisława Krzemińskiego, który odnotował "gruby, nieartystyczny rysunek" - właściwie nie odegrał on poważniejszej roli w kształtowaniu opinii.

Dopiero modernistyczny przełom radykalnie zmienił sytuację. Przedstawień Sztuk Bałuckiego coraz to mniej, recenzenckich ataków coraz więcej. I tym razem nie równoważyła ich daleko powściągliwsza w wyrażaniu aplauzu widownia. Padają zarzuty typu: "za małe, za łatwe, po prostu banalne". Zimą 1900 r. Lucjan Rydel pisze o: "składzie starzyzny, od której stęchlizną wiało", co brzmi już jak werdykt pokoleniowy. Nowy teatr, mówiący innym językiem, pozostający w kręgu innej problematyki nie chce nawet toczyć sporów o Bałuckiego. Do dyskusji prowokują nie "Grube ryby", lecz "Wesele". Nic, że przecież wkrótce i na planie młodopolskiej sceny wystąpią cienie. Że sam Rydel nie przemówi nową metaforą. Że Kisielewski, którego stawiano Bałuckiemu za wzór, nie spełni nadziei. Lecz jeszcze w 1900 r. przed młodopolskim teatrem otwierały się właściwie niezmierzone perspektywy. Sprawa twórcy "Klubu Kawalerów" znalazła się poza nimi. W kategoriach artystycznych nie wskrzesiło jej nawet samobójstwo pisarza (17.10.1901 r.).

Kiedy trzydzieści lat później dyskutowano nad "pogrobowym zwycięstwem Bałuckiego" (głośny artykuł M. Rulikowskiego), słusznie rzecz osądził Boy. Autor "Grubych ryb" został przede wszystkim mistrzem teatralnej farsy, zyskującej z biegiem lat przywileje stylizacji. A że międzywojenny teatr prawidła farsowe znał i cenił (działali przecież mistrzowie gatunku: Ćwiklińska, Fertner...), więc "Dom otwarty", "Grube ryby", "Klub Kawalerów" znajdowały się w stałym teatralnym obiegu.

Tak proszę państwa bywało, gdy pielęgnowano pewne zwyczaje aktorskiego rzemiosła. Dziś farsa stała się czymś egzotycznym i naszym aktorom coraz trudniej przychodzi grać wedle jej prawideł. Wyrąbane kwestie bez całej gamy min, ochów, achów, słowem farsowych dąsów i gestów tracą cały sens. Widziałam różnych Bałuckich. Przeważnie spektakle kończyły się nie tyle klęską autora, ile po prostu oddaniem pola przez zespół aktorski. Może być jednak inaczej. Czego przykładem jest najnowsza warszawska inscenizacja "Domu otwartego" w Teatrze Rozmaitości.

Ignacy Gogolewski nie wskrzesza sporów o bałucczyznę. Nad formą przedstawienia dominuje taniec. Farsowym figurom przewodzi Pulcheria Ireny Kownas. I to jak przewodzi! Nic co farsowe nie jest jej obce, a równocześnie potrafi się sama świetnie bawić stylistyką Bałuckiego. Rola znakomicie zrealizowana, z wielkim rozmachem i ogromnym obyciem komediowym.

Takiej Pulcherii partnerować niełatwo. Zwłaszcza że młodzi wykonawcy nie zawsze czują rytm dialogu. Jest jednak w spektaklu sporo ciekawie zarysowanych postaci (m.in. Fikalski Macieja Wolfa, Franciszek Romana Kruczkowskiego). Edward Wichura (Fujarkiewicz) ładnie wydobywa sentymentalną otoczkę tej farsowej galerii. O kształt muzyczny dba Tadeusz Woźniakowski. Do pierwowzoru literackiego dostrojone zostały piosenki Bogusławy Czosnowskiej i Zbigniewa Rymarza. Pierwszym współtwórcą tanecznej koncepcji reżysera są, naturalnie obok choreografii samej Barbary Fijewskiej - dekoracje Lecha Zahorskiego, pięknie dopełnione kostiumami Michelle Zahorskiej. Na scenie pełno straszydełek, ozdóbeczek, szkaradzieństewek, które zauważył autor sto lat temu, a które wracają w coraz to nowej formie. Wszystko zostaje poddane kalejdoskopowej grze świateł.

Lech Zahorski obchodzi w "Domu otwartym" czterdziestolecie pracy artystycznej. Przyłączamy się do serdecznych życzeń. Zważywszy znakomitą formę Jubilata, oczekujemy dalszych premier, w których będzie niejeden przypis na temat naszych małych i dużych kołtunerii.

Nie wsparty ani dosłowną tradycją, ani natrętnie aktualizującymi odniesieniami, natomiast wprawiony w taneczny ruch "Dom otwarty" jest spektaklem żywym i autentycznie zabawnym.

PS. Nasza "przeciętna programowa teatralna" wynosi dobrych kilkadziesiąt złotych, co często zupełnie nie idzie w parze z zawstydzająco ubogim komentarzem, by nie wspomnieć o błędach merytorycznych i redakcyjnych. Dlatego zwracam uwagę na przejrzyście opracowany program "Domu otwartego", służący zarówno sylwetce autora, jak i koncepcji przedstawienia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji