Artykuły

W poniedziałki mama miała więcej czasu

Aktorzy byli uwielbiani na swój sposób, adorowano ich, ale nie gwiazdorzyli. Byli po prostu aktorami, na których się chodziło. Z Katarzyną Frankowiak z Olsztyna, która opisała życie swojej matki Danuty Koryckiej w książce "Portret aktorki. Moje dzieciństwo za kulisami teatru" rozmawia Marek Barański wGazecie Olsztńskiej.

Bardzo lubiłaś poniedziałki, to była wasza niedziela, bo przecież aktorzy w niedzielę grają. Czy teraz też je lubisz?

- W poniedziałki moja mama miała dla mnie trochę więcej czasu. Tak, lubię poniedziałki, to zostało we mnie.

Kiedy postanowiłaś napisać książkę o mamie?

- Mama pisała wiersze, malowała, prowadziła dziennik, grała w wielu teatrach: we Lwowie, Katowicach, Bydgoszczy, Wrocławiu, Olsztynie, Elblągu, Białymstoku i Grudziądzu. Jej życie i ona sama wydała mi się postacią na tyle interesującą, że uznałam: warto o niej napisać, taka osoba może zainteresować czytelników. Pomysł zaczął krystalizować się w 2009 roku, gdy rok po śmierci mamy, po raz pierwszy, przeczytałam jej dziennik. Mama od 1940 do 1945 roku codziennie we Lwowie notowała swoje wrażenia i przemyślenia. Dzięki jej zapiskom mogłam napisać lwowski rozdział w pewnym sensie razem z mamą. Impuls do napisania książki dały mi też teatralia, które rodzice gromadzili przez całe życie, przewozili z miejsca na miejsce, wszystkie je ocalając. Aktor, co wynika z ulotności jego zawodu, stara się gromadzić programy, zdjęcia, recenzje i bileciki teatralne. To wszystko miałam do dyspozycji, w tym dokumenty, które uważam za bezcenne, a dotyczące mojej mamy, jak bilecik od Aleksandra Bardiniego, listy od Tadeusza Łomnickiego, czy karykaturę z Jeremim Przyborą, z którym mama współpracowała w Bydgoszczy. Bardzo istotna też jest korespondencja. W tej chwili posługujemy się e-mailami, esemesami, jedne i drugie gdzieś przepadają, nie ma w nas potrzeby pisania listów. Korespondencja była formą rozmowy. Tuż przed moim urodzeniem listy wprost śmigały między Bydgoszczą a Wroclawiem.

Twój ojczym, Stanisław Siekierski, również aktor Teatru Jaracza w Olsztynie był bardzo popularny. Publikujesz jeden z listów od wielbicielki.

- Aktorzy byli uwielbiani na swój sposób, adorowano ich. Ale nie gwiazdorzyli, starali się dobrze wykonywać swój zawód. Byli po prostu aktorami na których się czekało, na których się chodziło. I to było ważne. Jeżeli potrafili sobą zainteresować od strony urody, to dobrze, ale jeśli jeszcze mogli dobrze zagrać, jak mój ojczym Gustawa-Konrada, Skrzetuskiego, czy Pana Tadeusza - to miało wartość przede wszystkim. Myślę, że wtedy inaczej podchodziliśmy do kultury. Kultura nie była tak masowa i komercyjna.

Jako dziecko musiałaś sobie radzić sama, tydzień lub dwa, gdy rodzice grali w innym mieście. Jak dzisiaj, jako dorosła osoba, patrzysz na to?

- Na pewno nie zostawiłabym swoich wnuków samych w domu. Ale jeżeli przy okazji tej książki czytelnik uświadomi sobie, jak wiele wyrzeczeń aktor musi ponieść, by istnieć na scenie -to dobrze. Bo taki też był cel książki. Nie mam do nikogo absolutnie żalu. Tak się potoczyło moje dzieciństwo, moje życie. Tak ono wyglądało.

Byłaś świadkiem jak mama przygotowywała się do roli.

- To trwało długo. Szybko uczyła się tekstu, a potem długo nad nim pracowała. Zarówno moją mamę, jak i ojczyma dużo kosztowało, by wejść w rolę. Poświęcali temu dużo czasu i energii. Kiedy aktor dostaje egzemplarz do ręki, widzi swoją rolę, czasem inaczej niż reżyser. Bywa że bardzo trudno zgrać się aktorom. Pokazuję to na przykładzie "Dwóch teatrów" Jerzego Szaniawskiego, gdzie Kazimierz Wichniarz z mamą przekrzykują się nawzajem. Myślę jednak, że to wyszło na dobre tej sekwencji "Dwóch teatrów".

Recenzent pochwalił zarówno Korycką, jak i Wichniarza. Ale mama pisze w dzienniku, że spektakl stał się "jednym splotem nerwów".

- Warto podkreślić to, co mówił Jan Englert, że prawdziwą weryfikacją aktora jest tylko teatr. Film powstaje kawałkami. Robi się dużo dodatkowych ujęć i wybiera najlepsze. W teatrze aktor, by zagrać, musi mieć predyspozycję w danym dniu. Gdy oglądam spektakle tej samej sztuki, wiem, że bywają słabsze i lepsze.

Piszesz o tremie towarzyszącej aktorom.

- W książce są trzy takie momenty, które uważnemu czytelnikowi dadzą do myślenia w tej kwestii. Pierwszy to fragment listu Tadeusza Łomnickiego do mamy, w którym skarży się, jak czasem trudno mu wyjść na scenę. Drugi moment, to gdy mama ulega tremie, a trzeci to cytat z wywiadu z Marianem Opania. Jest taka przypowieść o jubilerze, którego poproszono, by przeciął duży brylant. I jubiler woła chłopaka, który u niego terminuje i jemu każe przeciąć brylant. Właściciel klejnotu pyta jubilera: "Dlaczego pan nie będzie tego robił?". Jubiler odpowiada: "Nie ja, mnie może drgnąć ręka..." Czyli daje do zrozumienia: "Mam za dużą świadomość". Myślę więc, że aktor w miarę upływu czasu ma coraz większą odpowiedzialność i większe poczucie wagi słów, które wypowiada. I dlatego trema jest większa. Przypuszczam, że całkowicie bez tremy grać się nie da. Myślę o premierze w teatrze. Jest coś takiego, jak trema deprymująca i mobilizująca. Wszyscy mają tremę bez względu na to, ile czasu tkwią w tym zawodzie. Najgorsza jest trema, która paraliżuje.

Wyjście do teatru traktujesz jako święto, podkreślasz, że trzeba się ładnie ubrać na tę okazję.

- Jestem oczywiście z innego pokolenia, ale nie wyobrażam sobie, by wybrać się do teatru w dżinsach, w podkoszulku i w tenisówkach. Wyjście do teatru powinno być świętem. Bo święta zapamiętujemy i wtedy inaczej nastrajamy na odbiór duszę.

Trzy miasta są bliskie twemu sercu: Lwów, miasto rodzinne mamy, Wrocław, w którym się urodziłaś, i Olsztyn, do którego w wieku jedenastu lat przeprowadziłaś się z Wrocławia i który jest teraz twoim miejscem na ziemi.

- Myślę, że i dla mojej mamy te trzy miasta były najważniejsze wżyciu. Jestem nadal zafascynowana Olsztynem, w którym przyszło mi żyć. Tak jak z entuzjazmem, jako dziewczynka, przyjęłam fakt, że tu jedziemy, to do dzisiaj absolutnie nic się nie zmieniło. Potrafię też korzystać z uroków okolic. Poza tym kochamy te miejsca, w których spędziliśmy dzieciństwo. Ciągle się tutaj czuję jak na wakacjach. Lubię zbierać grzyby i pływać. Pływam cały sezon i jak można - o jeden dzień dłużej. Mam działkę ogrodniczą przy lesie. Ważny jest też klimat samego miasta. Mieszkam w śródmieściu i bez przerwy jestem na starówce. Patrzę też na Olsztyn oczami osób, które goszczę i widzę, jak Olsztyn im się podoba. Natomiast z biegiem lat coraz bardziej tęsknię do Wrocławia i staram się tam bywać jak najczęściej.

W książce przyznajesz się do łobuzerskich wyczynów Piekielnego Piotrusia, jak siebie tamtą w dzieciństwie nazywasz. Co twoi bliscy sądzą o książce?

- Moja córka czytała tekst, podobał jej się. Najbliższa przyjaciółka, Zosia z Torunia, powiedziała, że książka jest szczera. Swoje łobuzerskie wyczyny między innymi umieściłam po to, by książka nie była ciężka i męcząca. Chciałam o tym napisać. Byłam bardzo żywym dzieckiem i trochę mi z tego Piekielnego Piotrusia pozostało, zawsze coś się dzieje w moim życiu.

**

Danuta Korycka (1927-2008) aktorka polskich scen teatralnych (Katowice, Bydgoszcz, Wrocław, Olsztyn). Grała m.in. w olsztyńskim Teatrze im. Stefana Jaracza, którego dyrektorem był Aleksander Sewruk. Codzienne historie rodzinne opisane w książce przez jej córkę stanowią pretekst do ukazania szerszej perspektywy tamtych czasów: klimatu życia artystycznego czy problemów przesiedleń z Kresów Wschodnich.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji