Artykuły

Kontrowersyjna brytyjska reżyserka rozczarowała

"Peleas i Melizanda" Claude'a Debussy'ego w reż. Katie Mitchell w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej w Warszawie. Pisze Anna S. Dębowska w Gazecie Wyborczej.

To wspaniale, że w Operze Narodowej w Warszawie można nareszcie usłyszeć pełną wersję opery Claude'a Debussy'ego "Peleas i Melizanda". Szkoda tylko, że głośna Katie Mitchell odarła utwór z tajemnicy, przygotowując tak dosłowną interpretację.

Trudno w to uwierzyć, ale "Peleas i Melizanda" Claude'a Debussy'ego (1902), opera należąca do kanonu muzycznego modernizmu, nigdy nie została wystawiona w Polsce. Jedyną wcześniejszą próbę, która miała miejsce ponad dekadę temu w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej, trudno brać poważnie, skoro śpiewakom towarzyszył fortepian. Tymczasem czar tego utworu w dużym stopniu opiera się na wspaniałej instrumentacji orkiestrowej, na grze barwami brzmienia poszczególnych instrumentów i na sposobie, w jaki Debussy łączył wyrafinowaną harmonię z kolorystyką orkiestry.

Skoro tak, to od razu zaznaczmy, że pod względem muzycznym pełna wersja "Peleasa i Melizandy", którą przygotował w Warszawie francuski dyrygent Patrick Fournillier, jest udana. Subtelna, delikatna tkanka brzmieniowa "Peleasa..." znalazła dobrych wykonawców w muzykach orkiestry Opery Narodowej. Główne partie wykonali śpiewacy gościnni: Bernard Richter (tenor - Peleas), Sophie Karthauser (sopran - Melizanda) i Laurent Alvaro (bas-baryton - Golaud), ale warto też odnotować dwa dobre polskie głosy w obsadzie: Joannę Kędzior (sopran) w roli Yniolda, syna Golauda, oraz Karolinę Sikorę (mezzosopran) jako Genevieve.

Katie Mitchell, czyli mocne uderzenie

Jako inscenizator zadebiutowała w Polsce ceniona i kontrowersyjna Brytyjka Katie Mitchell - spektakl jest koprodukcją Opery Narodowej z festiwalem w Aix-en-Provence, na którym pokazano go w ubiegłym roku. Mitchell jest znana ze swoich feministycznych przekonań i przedstawiania na scenie kobiecego punktu widzenia. Jest reżyserką, która wnikliwie czyta tekst, dobrze prowadzi aktorów, nie pozostawiając w ich grze żadnych pustych i wątpliwych miejsc, nie cofa się też przed "mocniejszym uderzeniem", jak w zrealizowanej niedawno w Royal Opera House w Londynie "Łucji z Lammermooru". Pokazuje tam, jak tytułowa bohaterka traci ciążę (zdarzenie dopisane do libretta przez Mitchell).

Angielska reżyserka lubi też pokazywać w teatrze to, co w tekście jest zwykle jedynie zasugerowane. Chętnie więc posługuje się akcją równoległą i symultaniczną, rozbija postać na kilka różnych wcieleń, tak jak w przypadku Melizandy, która ma co najmniej jednego sobowtóra na scenie. Mamy więc Melizandę, która jest Melizandą dla świata, żoną rycerza Golauda, i jej wewnętrzne alter ego, ucieleśnienie życia psychicznego bohaterki. Mitchell bardzo sprawnie pokazywała przechodzenie jednej wersji w drugą, nakładanie się świata wewnętrznego bohaterów z tym, co dzieje się na planie akcji zapisanej w libretcie.

Wszystko to reżyserka umieściła w ramie krótkiej "zewnętrznej" introdukcji i zakończenia, które miały sugerować, że wszystkie wydarzenia, które oglądamy, są w istocie projekcją snu Melizandy. Najpierw poznajemy ją jako pannę młodą, leżącą samotnie na łóżku hotelowym. Nie znamy jej historii, nie wiemy, skąd tam się wzięła i dlaczego jest sama. Gdy zaczyna śnić, pojawia się w jej życiu silny mężczyzna, który natychmiast zaczyna ją uwodzić, wreszcie zabiera ją do swojego domu i przebiera w krzykliwie czerwoną suknię - od tej pory Melizanda staje się własnością Golauda. Gdy jednak spotyka jego przyrodniego brata, Peleasa, zaczyna się dla niej nowe życie.

U Debussy'ego miłość Peleasa i Melizandy rozgrywa się niemal niepostrzeżenie, jest organiczna, jak otaczająca bohaterów organiczna przyroda. Zbliżając się do siebie, oboje są niewinni jak dzieci. Dlatego wybuchy zazdrości Golauda, który pragnie za wszelką cenę dowiedzieć się, czy jego żona zaznała "zakazanej, cudzołożnej miłości" z Peleasem, są słowami z innego świata: świata męskiej dominacji. Trudno tę miłość oceniać przez pryzmat winy i kary.

Cały urok tej opery właśnie w tym, że miłość Peleasa i Melizandy jest czymś więcej niż romansem, to idealne porozumienie dusz, coś wykraczającego poza doczesny świat. W czasach, gdy powstała ta opera, kultura mieszczańska miała się jeszcze bardzo dobrze, Debussy, śladem Wagnera, którego zresztą nie znosił, pragnął stworzyć francuski odpowiednik "Tristana i Izoldy" - miłości, która wznosi się ponad świat konwenansów.

Czy koniecznie trzeba rozpinać rozporek?

Debussy do wyrażenia tej rodzącej się niewinnej miłości stworzył niezwykle wyrafinowany świat dźwiękowy, tymczasem Katie Mitchell stworzyła dosadną opowieść, która zupełnie rozbroiła ów delikatny świat niedopowiedzeń i bliskości dusz.

Nie chodzi o samą scenografię autorstwa Lizzie Clachan. Reżyserka umieściła akcję w mieszczańskich, realistycznie odtworzonych wnętrzach, do których tu i ówdzie wdzierają się gałęzie drzew, a więc bujny świat przyrody - coś intuicyjnego i pozaracjonalnego. Ze scenografką stworzyła kunsztowną konstrukcję przesuwających się ekranów, które odsłaniają poszczególne plany akcji - tę, która odpowiada akcji libretta, i tę, którą dopowiedzieli sama Mitchell i jej dramaturg Martin Crimp.

Jednak największym błędem Mitchell w oczach zawiedzionego widza jest dosłowność jej przekazu - u Debussy'ego Peleas i Melizanda wyznają sobie miłość dopiero w przedostatnim akcie. Wcześniej Debussy muzycznymi środkami i pewnymi aluzjami w tekście tworzy silnie erotyczną atmosferę, w której nic jednak nie jest nazwane wprost. Mitchell, ukazując ciężarną Melizandę w jednej z pierwszych scen i powtarzając ten motyw wielokrotnie, sugeruje widzowi, że związek Peleasa i Melizandy został już na samym początku skonsumowany. Nawet jeśli bierze się pod uwagę, że narracja spektaklu poddana jest logice snu, taka dosłowność odziera utwór z tajemnicy.

A już porażką reżyserską wydaje się trzeci akt opery. W oryginale Peleas chce się pożegnać z Melizandą przed wyjazdem, ona wychyla się z okna, a jej długie włosy spływają na młodzieńca, który je tuli i całuje. U Mitchell ta scena rozegrana jest na łóżku, na którym oboje leżą, choć śpiewają o włosach spływających z góry, a Peleas w pewnym momencie rozpina rozporek spodni (kostiumy są współczesne) i próbuje się onanizować.

Dobrze natomiast poprowadzoną postacią jest w spektaklu Mitchell Golaud, wiarygodnie kreowany przez Laurenta Alvaro samiec alfa cierpiący z powodu obsesyjnej zazdrości, który nawet w momencie, gdy Melizanda leży na łożu śmierci, próbuje wycisnąć z niej "prawdę" - czy zdradziła go z Peleasem.

***

Następne spektakle: 23, 25, 28, 30 stycznia

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji