Artykuły

Przebudzenie na wiosnę

WYGLĄDAŁO już bardzo kiepsko. Gdzieś w połowie maja smutna myśl chodziła mi po głowie, że kończący się właśnie sezon 1987/88 za chwilę odejdzie w historię - z niczym!

I nagle, w końcówce sezonu nastąpiło niespodziewane przebudzenie. Późną wiosną sypnęły się premiery - bardzo zresztą do siebie niepodobne - spektakli nie tylko dojrzale przygotowanych i dobrze granych, ale nade wszystko próbujących dotykać istotnych problemów życia publicznego.

TRIUMF KAPLICZKI?

Gdy unosi się kurtyna, wyganiający się a półmroku kontur olbrzymiego drzewa niemal rozpycha ramy sceny warszawskiego Teatru Polskiego. Po chwili jednak widać, że Jan Polewka utkał koronę tego olbrzyma z szerokich pasów ozdobnej (tkaniny zwisających z nadscenia: są lekkie, mieniące się jak listowie - ale metaforyczne, niedosłowne. Realnie stoi na scenie tylko ciężki, gruby pień, pod nim ławka, para butów. A wokół nich pusta przestrzeń - aż po linię horyzontu złoto-zielonego w dzień, fioletowiejącego nocą. Można rzec: dużo powietrza jest w tej scenerii. Można też powiedzieć, że jest to przedstawienie z oddechem: utrzymane w powolnym, acz doskonale wyczuwalnym rytmie, niespiesznie, pozwalające wybrzmieć słowom.

Podstawowa sytuacja dramatyczna w "Drzewie" Wiesława Myśliwskiego jest prosta. Stary chłop wspiął się na drzewo, by bronić go przed ścięciem pod autostradę. Jednocześnie pola wokół tego drzewa to Pola Elizejskie: tu przechadzają się dawni mieszkańcy wsi załatwiający nie zamknięte wciąż spory z żyjącymi i między sobą, usiłujący odnaleźć strzępy sensu tego, co robili docześnie. Rozmaitego kalibru są te pogwarki duchów z żywymi. Czasem ocierają się o kabaret polityczny, smakowicie złośliwy, choć trochę schematyczny, gdy hrabiostwo (Hanna Stankówna i Mieczysław Voit) przywołują do porządku tępawego, dobrodusznego milicjanta (świetny wpadają w pewien rodzaj poetyzowania: jak w przypadku Franka, co "zakosił się na śmierć". Kościelnego, który szuka swej zburzonej dzwonnicy, Strażaka, który pierwszy jest w chwilach zagrożeń. Partyzant, co "nie umarł w porę" (Ryszard Wojnarowski) wciąż roztrząsa wojenne rozterki; stary, chłop z krową (Zdzisław Mrożewski) wspomina, jak go "rozkułaczyli do cna", tak że z tą jedną krową został; szykowna Irka (Irena Szczurowska) po burdelowej karierze gdzieś w rzymskich lokalach nie może się pozbierać na łonie rodzinnej wsi.

Wszyscy nieustannie na nowo przepowiadają swoją rolę w obecnym czy też zaprzeszłym życiu, jakby to drzewo, z tkwiącym na nim obrońcą (Ignacy Machowski na zmianę z Maciejem Maciejewskim) było swoistym konfesjonałem. Koroną owych rekolekcji jest swoista Wielka Improwizacja szpicla Poldka (znakomity: mocny i konsekwentny Jan Tesarz) podejmującego z Bogiem dysputę o sensie swej plugawej kondycji. Ten szpicel, co zgłębił księgi, zdaje się twierdzić, że wszelkie pojedyncze bytowanie ma sens tylko w takiej strukturze świata, w której zdeterminowane są wszystkie życiowe role: ktoś ma być świętym i ktoś musi być szpiclem, Taki właśnie jest świat z dramatu-rzeki Myśliwskiego: olbrzymie pradrzewo, symbol wieczności i przedustawnego porządku stanowi tego świata centrum.

Bardzo rozmaite tony splatają się w tym spektaklu: dotkliwa drwina i (filozoficzne uniesienie, życiowa codzienność i poetyckie obrazowanie. Kazimierz Dejmek potrafi doskonale wyważyć te tony i zestroić je. "Drzewo" w Polskim to inscenizacja skonstruowana przy użyciu bardzo oszczędnych środków, skupiona i ascetyczna. To teatr mądrego mówienia, ale i także teatr pięknych obrazów (może najpiękniejszy: widmowa orkiestra wiejska płynie sunąca przez scenę w takt walcowego refrenu. Notabene Zbigniew Karnecki choćby za aranżację fragmentu "Międzynarodówki" na tę wiejską muzykę godzien jest jakiegoś kompozytorskiego Oscara) Pod względem dojrzałości i jakości artystycznej spektakl stoi, myślę, w rzędzie najlepszych teatralnych prac Dejmka, jest też doskonale grany, a spore role dźwigają często aktorzy zatrudniani zazwyczaj na drugim, trzecim planie. Podkreślam te walory, nim wspomnę o czymś, co budzi niepokój i co może zasługiwałoby na dyskusję szerszą, niż uwagi w teatralnym komentarzu: o tendencji tego spektaklu.

Wiesław Myśliwski przeświadczony jest, jak wiadomo, o nieuchronności śmierci tego typu chłopskiej kultury, który opiewa. W teatralnym "Drzewie" jest trochę elegijnego nastroju, nie ma jednak rzeczywistego dramatu umierania kultury, skoro nie ma żadnego widomego znaku rzeczywistych śmiertelnych zagrożeń. Roli syntetycznego barbarzyńcy i burzyciela wiecznego porządku nie dźwiga przecież kretynkowaty inżynierek z budowy autostrady miotający się po scenie z okrzykami "za mordę ich wszystkich", "ja mam plan, a plan to święta rzecz", itp. Członkowie wiejskiej wspólnoty, żywi i zmarli, patrzą na niego z pobłażliwą pogardą, pogarda ta z łatwością - bo zasłużona - udziela się widowni. I oto jedyny, głupi bo głupi człowieczek na tej scenie, którego zadaniem jest coś budować - coś nowego: drogę - nie dysponuje jakimikolwiek emocjonalnymi czy intelektualnymi argumentami na rzecz swoich działań. Jego czynność w tym świecie nie stanowi żadnej wartości - wartością jest natomiast swoisty stoicyzm, wierność przyjętej roli i wierność odwiecznym tradycyjnym i prawom. W finale przez "liście" prześwitują monumentalne, święte wizerunki. Podejrzewam, że większość widzów tę teatralną apoteozę kapliczki bierze za pointę spektaklu, nie zauważając już, że w ostatnich sekundach feretrony znikną nad sceną, a pozostanie na niej tylko nagi kikut pnia: śmierć.

Czy jest się jednak czemu dziwić? Ultrakonserwatywna wizja Myśliwskiego jest przecież idealnie zbieżna z nastrojem społecznym: z wiarą w niegdysiejszą Arkadię i z niewiarą w sens wszelkich nowości, budów, zmian. Nietrudno pojąć źródła owej wiary i niewiary: przekonanie, że wszelka zmiana może iść jedynie na gorsze, determinuje myślenie nie tytko bohaterów "Drzewa". Teatr mimochodem niejako portretuje tutaj jedną z podstawowych części składowych mentalności naszych czasów - przychylna reakcja widowni w Teatrze Polskim doskonale tę obserwację potwierdza.

SIEDZĄC NA GŁOWIE STALINA

Od "Cmentarzy" właśnie zaczęły się kłopoty Marka Hłaski: najpierw nagonka prasowa, później odmowa wizy wjazdowej. Wtedy, chwilę po stalinizmie kogoś szalenie musiała zaboleć ta opowieść o niewielkiego formatu człowieczku, który pragnął być z całej

duszy pokornym i lojalnym sługą nowej wiary, tyle, że przy tym pragnął być uczciwy, zgnojono zaś go doszczętnie i przypadkiem: ot, z kaprysu. Dziś "Cmentarze" nikogo niczym nie zaskoczą i pewnie nikogo aż tak nie zabolą. Najwyżej pojedyncze fragmenty zachowały pewną moc; zapewne ze względu na nie Izabella Cywińska wzięła tę mocno już zetlałą literaturę na warsztat.

Przedstawienie w poznańskim Teatrze Nowym jest króciutkie (niespełna półtorej godziny), skondensowane, zwarte. Rozgrywa się u stóp wielkiego pałacu: Paweł Dobrzycki zaprojektował monumentalną fasadę z trzema wejściami: bocznymi dla funkcjonariuszy, centralny, gdzie z odpowiednią pompą ukazują się dygnitarze, okratowany dół przed frontonem stanowi areszt śledczy. Cywińska sięgnęła do środków teatru ekspresjonistycznego: są tu jaskrawe, kontrastowe oświetlenia, deformacje przestrzeni, nastrój grozy. Hłasko znalazł się w dość nieoczekiwanym kontekście literackim: między Kafką a Schaefferem, między koszmarną bezwyjściowością "Procesu", a totalnym absurdem "Zorzy". Do stalinowskiego horroru inscenizatorka dodała szczyptę ośmieszenia (groteskową nasiadówkę partyjną) odebrało mu to wszelkie zakusy na tragizm taki, jaki jest u Kafki, choć nie zniwelowało grozy.

Hłaskowy everyman z dobroduszną, życzliwą twarzą Jerzego Stasiuka pragnie obsesyjnie zrozumieć powody swej anatemy, próbuje dochodzić sprawiedliwości. W przedziwnych zakamarkach sceny odkrywa dawnych, wojennych jeszcze przyjaciół: zalęknionych do obłędu, fałszywych, bądź zdruzgotanych w inny jeszcze sposób (patologicznie załgany oprawca z UB - świetny epizod Wiesława Komasy). Prawdę - gorzką, prowokacyjną, pewnie niesprawiedliwą - wygarnia mu wreszcie zapijaczony plastyk, siadając z rozmachem na wyprodukowanym właśnie gipsowym popiersiu Josifa Wissarjonowicza. "...A w końcu się usrał, jak każdy Zbawiciel. Spokój. Kropka. Wielki Nauczyciel dokonał rzeczy o wiele większej. Zbudował cmentarz. Od tej chwili przyszłe pokolenia będą się rodzić i żyć na cmentarzach. Widocznie do życia, do słońca idzie się przez groby".

"Zbudował cmentarz..." Oto jedno z podstawowych uzasadnień teatralnego odgrzewania po latach trzydziestu tamtej prozy Marka Hłaski. Oto diagnoza wskazująca na praprzyczyny pewnych dzisiejszych bolączek. Być może taka tyrada powinna znaleźć się w "Portrecie", podobnie przecież rozliczającym długowieczne skutki stalinizmu, Mrożek jej jednak nie napisał. Ciekawe dlaczego jurorzy Festiwalu Polskich Sztuk Współczesnych we Wrocławiu, którzy obsypali dwa "Portrety" deszczem nagród, poznańskie "Cmentarze" zignorowali całkowicie?

LEKCJA JEDZENIA WIDELCEM

"Bułhakow pisząc powieść w roku 1925 nie mógł wiedzieć, co zdarzy się w kraju wiele lat później, umiał jednak artystycznymi sposobami

stawić zgubne niebezpieczeństwo, jakie stanowią ignorancja i chamstwo dopuszczone do władzy". Ten fragment wypowiedzi Andrieja Sacharowa udzielonej radzieckiemu miesięcznikowi "Tieatr" z okazji moskiewskiej prapremiery "Psiego serca" lapidarnie i wyczerpująco tłumaczy powody zainteresowania tą powieścią Michaiła Bułhakowa i w jego ojczyźnie, i u nas. U nas notabene zaprezentowana ona została dużo wcześniej: tygodnik "Tu i Teraz" drukował ją, a teatry z Krakowa i Płocka grały jej adaptacje już w latach 1982-1983, przed oficjalną publikacją w ZSRR. Skończyło to się wtedy grubą awanturą i zejściem przedstawień z afisza; dziś natomiast z przyzwoleniem wszelkich instancji ówczesna ekipa krakowska powtarza tamtą inscenizację w Teatrze Powszechnym w Warszawie.

Rudolf Zioło potrafi jasno, sprawnie i interesująco opowiedzieć tę fabułę rodem jakby z noweli fantastycznej: o przeszczepie mózgu, wskutek czego bardzo przyzwoity pies przemienia się w bardzo nieprzyzwoitego człowieka. Reżyser umie też znakomicie ustawić główny konflikt sztuki: konflikt między przedrewolucyjnym inteligentem, jakim jest profesor Preobrażenski, a z chwili na chwilę butniejszym nuworyszem, którego uczłowieczony pies jest karykaturą, niezbyt daleko jednak odbiegającą od modela.

Mariusz Benoit świetnie daje sobie radę z arcytrudną rolą Szarika-Szarikowa, przymilnego jako pies, chamiejącego z chwili na chwilę po awansie na człowieka. Profesor (Władysław Kowalski) jest zaś przede wszystkim bezradny, wobec przypierającej go do muru agresji i ta bezradność - ukrywana, przebijająca spod wyszukanie eleganckiej elokwencji inteligenta, także bezradność asystenta (Maciej Szary) i zalęknienie Ziny (Maria Robaszkiewicz), robi spore wrażenie na rozbawionej publiczności.

"Psie serce" w Teatrze Powszechnym jest więc kolejnym ciekawym, niegłupim przedstawieniem tej urodzajnej wiosny, zabawnym, choć podszytym grozą, dobrze (i równo: zespołowo) granym. Aliści znów trzeba z pewnymi dystansem podumać o jego tendencji. Zdarzyło mi się widzieć moskiewskie "Psie serce" w świetnej inscenizacji Henrietty Janowskiej (o ile wiem, są plany zaproszenia tego spektaklu do Polski). Było to przedstawienie szalenie gorzkie, niemal dosłowny skowyt kosmicznej rozpaczy: do czego kiedyś doprowadzono kraj, ludzi, inteligencję. W inscenizacji Rudolfa Zioły takich emocji prawie nie ma, to jest teatr o wiele bardziej zimny, zdystansowany. Reżyser nie poszukuje w powieści Bułhakowa dylematów niejednoznacznych; nie, ilustruje raczej pewną tezę (z grubsza zbieżną z cytowanym zdaniem Sacharowa) i tę tezę wykłada widowni niemal równie dosadnie, co doktor Bormental tłumaczący Szarikowowi, jak posługiwać się nożem i widelcem.

Przy wszystkich, znacznych zaletach to przedstawienie grzeszy deklaratywnością i nieco natrętnym dydaktyzmem. Ale tym samym w większym, bądź mniejszym stopniu grzeszą i inne przedstawiane tu spektakle. Takie czasy: teatr rzadko chce mówić istotnie, a gdy już próbuje, wtedy zamiast szukać konfliktów niełatwych do rozstrzygnięcia - woli głosić ex kathedra tezy, które uważa za słuszne. Cóż, cieszmy się z tego co mamy, z tego wiosennego prezentu licząc, że jeszcze kiedyś ktoś przypomni starą dewizę Konrada Swinarskiego "Widzieć świat w jego sprzecznościach".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji