Artykuły

W cieniu dłoni Chopina

"Kordian" w reż. Pawła Passiniego w Teatrze Polskim w Warszawie. Pisze Temida Stankiewicz-Podhorecka w Naszym Dzienniku.

Trzy aspekty na pewno świadczą na korzyść "Kordiana" w Teatrze Polskim. Co do czwartego zaś nie jestem przekonana. W kontekście zalewu dzisiejszych scen dramaturgią współczesną najróżniejszego autoramentu (poczynając od sztuk interesujących, po wręcz "rynsztokowe", zasadzające się na epatowaniu widza scenami skandalizującymi, bluźnierczymi i obscenami), w sytuacji gdy dla polskiej klasyki, zwłaszcza dla romantyków, miejsca na scenie jest coraz mniej, a w niektórych teatrach nie ma już w ogóle - wstawienie do repertuaru "Kordiana" zasługuje ze wszech miar na pochwałę. I to jest postrzeganie inscenizacji "Kordiana" w pierwszym aspekcie.

A oto drugi aspekt: jeśli już w teatrach pojawiają się utwory naszych klasyków, to najczęściej są tak przenicowane i zwulgaryzowane (co niby ma odzwierciedlać współczesne odczytanie utworu), że gdyby na afiszu przedstawienia nie napisano nazwiska Słowackiego, Mickiewicza, Norwida czy Krasińskiego - nikomu nawet by do głowy nie przyszło, że jest to dzieło tego właśnie autora. W inscenizacji "Kordiana" w Teatrze Polskim jest wprawdzie tendencja do uwspółcześnienia, ale nie ma tu nic wulgaryzującego dramat wieszcza.

I ostatni, trzeci aspekt: twórca spektaklu i część wykonawców, w tym zwłaszcza tytułowa rola, to bardzo młodzi ludzie. Dobrze, że w swojej artystycznej pracy mają do czynienia z takim arcydziełem literatury jak "Kordian". I na tym właściwie kończą się pochwały. No i pozostaje jeszcze ten czwarty aspekt, co do którego mam dość ambiwalentny stosunek, chodzi mianowicie o odlew ogromnej dłoni wypełniający dużą przestrzeń sceny, usytuowany w centralnym miejscu i wybijający się chwilami na pierwszy plan zdarzeń, co pozwala sądzić, że jest jednym z bohaterów tego przedstawienia.

W cieniu owej makrodłoni, niczym w cieniu czarnoleskiej lipy, Kordian odpoczywa. A może szuka schronienia przed światem, którego nie może zaakceptować? A może ów świat nie akceptuje Kordianów? A może jeszcze inaczej należy odczytać funkcję tego niebywałego rekwizytu, a mianowicie, że jest to dłoń personifikująca czyjąś artystyczną osobowość, tak wielką i dominującą, że tłumi, a nawet przygniata marzenia i ambicje biednego, małego Kordiana. I nie ma rady, bohater musi pozostać w jej cieniu. Stąd owa nijakość temperamentu, nijakość charakteru, nijakość osobowości tego romantycznego bohatera. Mowy nie ma o jakimś buncie, o jakiejś porywającej go idei, o jakiejś misji, którą ma do spełnienia. Nie ma mowy, bo Kordian, jak widać, popadł w kompleksy wobec dłoni. I zakompleksiony Kordian nie przebije się ze swoją misją, choć próbuje mu pomóc sam Słowacki, którego reżyser powołał do życia w tym przedstawieniu (w tej roli Paweł Koślik).

W każdym razie sprawa z makrodłonią jest zagadkowa. Może warto ten pomysł scenograficzny wykorzystać jako rebus dla młodzieży szkolnej, bo ta na pewno zasili widownię teatru, a jak już się lekturę obejrzy na scenie, to nie trzeba będzie jej czytać. Otóż rzecz widziałabym następująco: przed wejściem na widownię każdy z gimnazjalistów czy licealistów (studentów nie biorę pod uwagę ze względu na możliwą ekstrawagancję pomysłów) otrzymałby kartkę z jednym pytaniem: "Jak myślisz, czyja to dłoń?". Po zakończeniu przedstawienia kartkę z odpowiedzią wrzucałoby się do skrzynki ustawionej na przykład w szatni czy w holu teatru. Podejrzewam, że odpowiedzi mogłyby zaskoczyć twórców spektaklu. Moja odpowiedź zaś brzmi: dłoń Chopina.

Plastycznie rzecz wygląda nawet imponująco, tyle że ma w sobie więcej populizmu i pretensjonalności aniżeli inspiracji do głębszej analizy intelektualnej. Zresztą, podstawowym grzechem tego przedstawienia jest, niestety, jego powierzchowność, a chwilami wręcz pustka myślowa przykrywana od czasu do czasu jakimś dziwnym zapętleniem myśli. W czym skutecznie pomaga nonszalancja w przekazywaniu tekstu, brak dykcji wielu aktorów młodej generacji. I nie pomoże tu kilku takich artystów, jak m.in. Ignacy Gogolewski (w roli Grzegorza), Krzysztof Kumor (jako ksiądz, krótko na scenie, ale wyraziście) czy Adam Ferency (Wielki Książę) mówiących tekst tak, że dociera on w pełnym brzmieniu do każdego zakątka widowni.

Natomiast całkowicie nie do wybaczenia jest owa niechlujność dykcji w przypadku Tomasza Borkowskiego, grającego przecież główną rolę Kordiana. Doprawdy, nie wiem, co Kordian mówi, bo mamrocze pod nosem. Choć podobno jest to zabieg celowy, zamierzony przez reżysera, by w ten sposób przybliżyć bohatera do nas, tu i teraz!? Nie wiem tylko, dlaczego wielu reżyserów uważa, że jeśli bohater ma mówić stylem zbliżonym do naszej współczesnej mowy, to ma to być bełkot!? Tym sposobem przepada wiele ważnych kwestii w przedstawieniu, oczywiście także monolog Kordiana ze szczytu Mont Blanc. Niektórzy mogli go nawet nie zauważyć. A ciekawe, co dzisiejszy Kordian mógłby głosić z tej wielkiej góry do nas, współcześnie żyjących, zwłaszcza do młodzieży, bo przecież Kordian jest ich rówieśnikiem. To właśnie z tego monologu, nazywanego często improwizacją porównywalną z improwizacją z III części "Dziadów" (oczywiście przy zaznaczeniu różnicy postawy ideowej obu wieszczów), powinien wyłonić się cel inscenizacji. Wprawdzie marnej, ale pewnie o czymś mówiącej. W końcu po coś wystawiono to dzieło.

Nie nabierają też specjalnego znaczenia kluczowe dla spektaklu i dla Kordiana sceny. A mianowicie scena spisku koronacyjnego w podziemiach katedry ze straceńczą decyzją Kordiana, dotyczącą zamordowania cara, a następnie scena załamania się bohatera pod drzwiami sypialni cara. Ginie wymowa tych i innych scen, w pamięci zaś pozostaje głównie wspomniana dłoń i ładny prolog zapowiadający interesujące przedstawienie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji