Artykuły

Wnuki śpiewogry

Jesienny sezon był najciekawszy w historii polskiego musicalu ostatnich dekad, a równocześnie dużo mówił o kondycji i trendach tej sceny - pisze Piotr Sarzyński w Polityce.

Wierni miłośnicy musicalu musieli przygotować się na spore wydatki (bilety) i długie podróże, bo atrakcje pojawiły się w różnych częściach Polski. Forpocztą niezwykłego sezonu stała się lipcowa premiera szalonego, barwnego i niepokornego (szczególnie w Polsce) spektaklu "Kinky Boots" w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Potem, 15 września, miały miejsce dwie prapremiery: "Wiedźmina" w Teatrze Muzycznym w Gdyni oraz "Doktora Żywago" w Operze i Filharmonii Podlaskiej w Białymstoku. To klasyczne superprodukcje z imponującymi scenografiami, efektownymi songami i tłumem artystów na scenie, czyli tym, co w musicalach kochamy najbardziej.

Dwa tygodnie później - "Nine" w Teatrze Muzycznym w Poznaniu. Wprawdzie wystawiany w Polsce po raz drugi (po wrocławskim teatrze Capitol), ale tym razem w nowym tłumaczeniu. Historia reżysera przeżywającego kryzys wieku średniego stanowi świadectwo, że musical to nie tylko taniec i śpiew, ale coraz częściej opowieść wymagająca precyzyjnych dramaturgicznych rozwiązań reżyserskich oraz wysokich zdolności aktorskich - twórcy poznańskiej inscenizacji sprostali zadaniu. Początek października to dwie równoczesne premiery stołeczne. "Pilotów" - kolejnej, wyczekiwanej od dawna i poprzedzonej kampanią promocyjną godną Broadwayu, superprodukcji Teatru Roma oraz kameralnych, utrzymanych w lekko groteskowej konwencji "Kobiet na skraju załamania nerwowego" w Teatrze Rampa, ciekawie korespondujących z "Nine", bo to także opowieść o dorosłym wprawdzie, ale niedojrzałym emocjonalnie artyście uwikłanym w liczne związki.

A już tydzień później dwa światowe klasyki: "Człowiek z La Manchy" w Teatrze Powszechnym w Radomiu oraz "Nędznicy" w Teatrze Muzycznym w Łodzi. Szczególnie ten drugi tytuł zasługuje na uwagę, bo choć była to już trzecia krajowa realizacja (po gdyńskiej i warszawskiej), to premiera tego musicalu - przez wielu uważanego za najlepszy w historii - zawsze jest wielkim wydarzeniem. Rok zamknęła w listopadzie prapremiera w chorzowskim Teatrze Rozrywki "Jak odnieść sukces w biznesie, zanadto się nie wysilając". To musical komediowy, który w USA święcił sukcesy przed blisko 60 laty o zaskakująco aktualnym anty-korporacyjnym przesłaniu.

W tym pakiecie mamy do czynienia z bogactwem inspiracji i form. Z musicalami powstałymi na podstawie klasyki literatury ("Nędznicy", "Człowiek z La Manchy", "Doktor Żywago", także polski "Wiedźmin"), produkcjami inspirowanymi kinem ("Nine" - kinem Felliniego, "Kobiety..." - Almodóvara, "Kinky Boots" - brytyjskim filmem Juliana Jarrolda z 2005 r.), ale też ze spektaklami oryginalnymi, wymyślonymi i stworzonymi od początku ("Jak odnieść sukces...", "Piloci"). Są muzyczne melodramaty rzucone na historyczno-wojenne tło ("Doktor Żywago", "Piloci", "Nędznicy"), ale i coś, co nazwać można kameralnym psychologicznym dramatem muzycznym ("Nine", "Kobiety..."). Baśnie z przesłaniem ("Wiedźmin") i obrazy obyczajowe ("Kinky Boots"). Do wyboru, do koloru.

Nowe produkcje wzmocniły tylko i tak mocny repertuar musicalowy scen polskich. Dziś jest w czym przebierać jak chyba nigdy w przeszłości. "Jesus Christ Superstar" znajdziemy na afiszu trzech teatrów, "Człowieka z La Manchy" - dwóch, zaś "Skrzypka na dachu" - aż pięciu. Z klasyki gatunku grane są także m.in. "Bulwar zachodzącego słońca", "Upiór w operze", "Evita", "Chicago". Jest też "Grease", "Crazy for You", "Producenci", "Avenue Q". W ostatnich latach wreszcie doczekaliśmy się też superprodukcji "Notre Dame de Paris" (Gdynia).

Czy jesteśmy zatem już potęgą w recepcji światowego repertuaru? Bez przesady.

Dobrym wskaźnikiem jest odbiór produkcji, które otrzymały najważniejszą w środowisku nagrodę Tony dla najlepszego musicalu roku. Otóż jedynym laureatem z obecnej dekady, który trafił do Polski, jest wspomniany już "Kinky Boots" (nagroda za 2013 r.). Z wcześniejszych zwycięzców dotarł "Billy Elliot" (2009 r. - nagroda, 2015 r. - polska prapremiera), "Spamalot" (premiera w 2010 r., pięć lat po nagrodzie) oraz "Avenue Q" (w 2014 r., dekadę od nagrody). Słowem, docierają nieliczne i ze sporym poślizgiem. - Kiedyś wiele prób adaptacji rozbijało się o wysokie tantiemy. Dziś problemem jest raczej kwestia tzw. uwolnienia praw przez producenta. Ale też naszej gotowości do przyjęcia pewnych tytułów - tłumaczy Jacek Mikołajczyk, dyrektor Teatru Syrena w Warszawie i bodaj najlepszy polski ekspert od musicalu. Trudno się nie zgodzić. Sądząc po głosach świętego oburzenia prawicowych mediów po premierze "Kinky Boots", gdzie bohaterem jest drag queen, trudno sobie wyobrazić np. premierę "Fun Home" (najlepszy musical 2015 r.), którego główna bohaterka jest lesbijką, jej ojciec - homoseksualistą podejrzewanym o uwodzenie nieletnich chłopców, a tematem - odkrywanie własnej seksualności. Choć znalazłoby się kilka bezpieczniejszych szlagierów, które ciągle czekają na polską prapremierę (m.in. "Król Lew"czy"Once").

Siłę sceny musicalowej wypada jednak mierzyć nie tylko importem hitów, ale i własną produkcją. Mamy w tym względzie osobliwy dorobek, by przypomnieć narodową mutację musicalu - współczesną śpiewogrę (np. "Na szkle malowane" z 1970 r., "Kolęda nocka" z 1980 r.) oraz rock operę, w której nie mieliśmy dużego opóźnienia w stosunku do świata ("Naga" z 1973 r., "Mrowisko" z 1971 r.). Tworzone zazwyczaj z wykorzystaniem zespołów rockowych i artystów estradowych. Dopiero "Metro" z muzyką Janusza Stokłosy, wyreżyserowane przez Janusza Józefowicza, otworzyło w 1991 r. nowy rozdział w historii polskiego musicalu. Były w minionym ćwierćwieczu produkcje udane, przeciętne, ale i takie, na które należy spuścić litościwie kurtynę. Wydaje się, że dorobiliśmy się dwóch głównych narodowych nurtów musicalowych. Pierwszy to adaptacje klasyki literatury. W tej polskiej specjalizuje się Teatr Muzyczny w Gdyni, który przygotował w ostatnich latach imponujące musicalowe adaptacje "Złego", "Lalki", "Chłopów", a ostatnio "Wiedźmina". A już przemyśliwa się tam o "Quo vadis". Z kolei przeróbki literatury światowej chętniej stosuje teatr Capi-tol we Wrocławiu ("Trzej Muszkieterowie", "Mistrz i Małgorzata"). Nurt drugi to z kolei spektakle muzyczne budowane na dorobku legend rocka. Tu największe zasługi ma warszawski Teatr Rampa (Jim Morrison i "Jeździec Burzy", Nick Cave i "Monsters", Queen i "Rapsodia z Demonem").

Na tym tle wyjątkiem pozostają "Piloci", czyli musical bez żadnego gotowego podkładu literackiego czy muzycznego, imponująco stworzony od zera (scenariusz i reżyseria Wojciecha Kępczyńskiego). Z kolei Teatr Syrena robi pierwsze przymiarki do oryginalnego musicalu o generale Bemie, którego autorami mają być twórcy kabaretu Pożar w Burdelu. Zapowiada się więc sensacyjnie.

Z pobieżnego wyliczenia wynika, że klasyczne musicale (nie biorąc pod uwagę muzycznych spektakli dla dzieci) ma obecnie w swym repertuarze blisko 20 teatrów w Polsce. I nic dziwnego, bo zapotrzebowanie na ten gatunek rośnie, a dobry tytuł gwarantuje pełną widownię przez wiele miesięcy. Na razie nie wyprzedaje się jeszcze biletów z półtorarocznym wyprzedzeniem, jak to bywa na świecie, ale na trzy, cztery miesiące naprzód zdarza się już regularnie. Praktycznie wszystkie premiery tej jesieni szły przy kompletach i bez obaw o frekwencję w najbliższym czasie. Dzieje się tak nawet w teatrach bez wielkich musicalowych tradycji, za to z wielką widownią (np. Białystok - 800 miejsc). Od października ponad tysiąc osób dzień w dzień na "Pilotach" - to już nowojorski standard.

I pomyśleć, że jeszcze w 2000 r. polska prapremiera musicalu "Chicago" (Gliwice) przeszła niemal bez echa, a spektakl dość szybko zszedł z afisza.

Trzeba przyznać, że teatry doceniają to zainteresowanie i na musicale nie szczędzą pieniędzy. Zapierające dech w piersiach scenografie i kostiumy, potężne orkiestry, wielkie, dochodzące do połowy setki, zespoły wykonawców. Ale paradoksalnie zaskakująco powoli rozszerza się krąg fachowców od produkcji i wykonawców specjalizujących się w tym gatunku sztuki scenicznej. Ci, którzy są, robią to doskonale, na europejskim poziomie, ale o następców trudno. Czy nowi są tak słabi, czy musicalowy klan jest tak hermetyczny? Zapewne jedno i drugie.

Reżyseria to przede wszystkim dwie gwiazdy: Wojciech Kępczyński i Wojciech Kościelniak. O ile jednak ten pierwszy swą reputację budował tylko na własnej scenie Teatru Roma, o tyle ten drugi regularnie wędruje po Polsce między muzycznymi teatrami. Scenografia - tu król jest jeden: Mariusz Napierała (jesienią przygotował "Doktora Żywago" i "Nine"). I jeden wicekról - Grzegorz Policiński (ostatnio "Nędznicy" i "Jak odnieść sukces..."). Choreografia ma od dawna jednego guru - Jarosława Stańka, który z ruchem scenicznym czyni cuda. Niezagrożonym mistrzem tłumaczeń był do niedawna Daniel Wyszogrodzki, ale rośnie mu konkurencja w osobie Jacka Mikołajczyka, który sygnował przekłady już 12 musicali, w tym jesiennych produkcji: "Nine", "Kobiety na skraju..." i "Jak osiągnąć sukces...". A także coraz śmielej (i z sukcesami) zabiera się za reżyserię.

Aktorzy to znów dość zaczarowany krąg, szczególnie gdy chodzi o główne role męskie. Gwiazdami są Łukasz Zagrobelny, Tomasz Steciuk i Damian Aleksander. Mocną pozycję ma Janusz Kruciński. Wśród pań nie ma takiej dominacji, a ponadto pojawiło się ostatnio kilka młodych aktorek, które przebojem wdzierają się na musicalowe sceny. To Marta Burdynowicz, Anastazja Simińska, Agnieszka Przekupień. Wszystkie pełne temperamentu, młode i utalentowane.

W tym coraz bardziej sprofesjonalizowanym świecie dostrzec można jednak pewną lukę. Ciągle jeszcze do międzynarodowych standardów nie dorastają kompozytorzy i scenarzyści. Największe sukcesy i chwilowo chyba brak poważnej konkurencji ma w tym zakresie od lat współpracujący ze sobą duet Wojciech Kościelniak (adaptacje) i Piotr Dziubek (muzyka), ale i im ciągle brakuje tego kroku dzielącego spektakl dobry, a niekiedy bardzo dobry, od arcydzieła.

Światowy musical coraz śmielej sięga po trudne i kontrowersyjne tematy, nie stroni od społecznych problemów. Tymczasem w Polsce wolimy pozostawać w obszarze bezpiecznych historycznych wątków, a światową klasykę adaptować po bożemu, bez udziwnień czy zbyt daleko idących interpretacji. Ciekawe, że dużo łatwiej natrafić dziś na opery Verdiego czy Pucciniego, w których reżyser szuka współczesnych sensów i kontekstów, niż na musical wykraczający jakkolwiek poza kanony adaptacji lub gatunku. Jesienne premiery tę prawdę potwierdzają. Żaden z reżyserów nie odważył się na formalne eksperymenty, na jakieś aluzje interpretacyjne, uwspółcześnienie treści.

No może z wyjątkiem "Wiedźmina", gdzie kilka odniesień do tego, co się dzieje w kraju (lex Szyszko, niszczenie sądów, pazerny kler), jest bardzo czytelnych, a przy tym nienachalnych i zabawnych. Z kolei stracona szansa to "Jak odnieść sukces...". Aż się prosiło, aby tę wdzięczną i zabawną, ale jednak ramotkę, przysposobić do dzisiejszych realiów korporacyjnych. Niestety, reżyser postanowił kurczowo trzymać się nowojorskiego świata sprzed 60 lat. A może musiał, bo właściciele praw niechętnie zgadzają się na daleko idące adaptacje? Tylko po co wówczas brać się za taki tytuł?

Czy to oznacza, że jesienny sezon musicalowy, choć zachwycał, to nie zadziwiał? Trochę jednak zadziwił. Poza narodzinami potencjalnych kobiecych gwiazd (do wymienionych wcześniej pań dopisać trzeba koniecznie jednego pana, czyli Marcina Jajkiewicza, wyśmienitego Jean Valjeana w "Nędznikach") także fantastycznym wysypem dziecięcych talentów. Szczególnie dwie role to klasa światowa: Marii Błaszkiewicz w roli Ciri w "Wiedźminie" oraz Pawła Szymańskiego w roli Gavroche'a w "Nędznikach". Ale młodociani aktorzy nieźle radzą sobie też w "Pilotach" i "Doktorze Żywago". Najwyraźniej procentuje moda na telewizyjne talent show.

I rzecz ostatnia: szalony postęp we wprowadzaniu do scenografii komputerowych animacji. To już nie luksusowa ciekawostka, ale naturalne dopełnienie tego, co dzieje się na scenie. Wyśmienicie i z rozmachem zaistniała w "Wiedźminie", skromniej, ale sugestywnie w "Nędznikach" oraz "Kobietach...". Ale to, co zrobiono w "Pilotach", jest już prawdziwym mistrzostwem świata, nowym wymiarem teatralnej wizualności. Animacje scen walk powietrznych nie ustępują najlepszym filmom, a sceny podróży samochodem czy pociągu wjeżdżającego na stację wyglądają jak czarnoksięskie sztuczki. Tak oto musical, także rodzimy, wkroczył w XXI w.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji