Artykuły

Krótka opowieść o tym, jak Samuel Beckett ukrywał się przed światem

Mija właśnie setna rocznica urodzin Samuela Becketta. O genialnym dramaturgu pisze w "Dzienniku" Antoni Libera - znawca i tłumacz jego twórczości. Kim Beckett był naprawdę? Dlaczego nie uczestniczył w premierach swoich sztuk ani w debatach o literaturze i odmawiał wywiadów? - pisze Antoni Libera w Dzienniku.

Pod koniec października 1969 r., dwudziestego trzeciego, Samuel Beckett dostaje Nagrodę Nobla, a to wywołuje natychmiast lawinę publikacji. Są to wprawdzie jedynie materiały prasowe i to marnego gatunku (klecone na chybcika niezdarne kompilacje), niemniej przynoszą one niejedno novum dla mnie.

Po pierwsze, odkrywam naraz, jak obszerny i różny pod względem gatunkowym jest dorobek Becketta. Dotychczas wiedziałem głównie o sztukach i słuchowiskach, które w większości czytałem, i o tym, że po "Nowelach", które również poznałem, powstały jeszcze powieści "Molloy" i "Malone umiera" (z noty biograficznej zamieszczonej na końcu wykradzionego tomiku). Teraz się okazuje, że pisarz ten jest autorem jeszcze... sześciu (!) powieści, trzech cykli opowiadań lub krótkich tekstów prozą, esejów o malarstwie, a także o Joysie i Prouście oraz kilkudziesięciu utworów poetyckich. Co więcej, że tworzy on nie tylko po francusku, jak myślałem dotychczas, lecz również po angielsku, w swoim języku rodzimym, i że nieomal wszystko sam w obie strony tłumaczy, co stawia go w rzędzie nielicznych autorów dwujęzycznych - obok Wilde'a, Conrada, Koestlera i Nabokova.

Drugi, niemniej istotny element tego dossier ma formę obrazową. Chodzi o liczne zdjęcia przedstawiające Becketta, na ogół jego twarz. Dotychczas znalem ją tylko z fotografii na "plecach" "Czekając na Godota" w amerykańskim wydaniu. Pisarz ma na niej chyba czterdzieści parę lat i przypomina trochę nordyckiego sportowca: długie, pociągłe oblicze; wysokie czoło z bruzdami; bujne, stojące włosy; wyraźnie jasne oko; na wąskich, kształtnych ustach błąka się blady uśmiech. Typowy szwedzki narciarz albo norweski polarnik. Teraz mam przed oczami całą serię portretów, na których jednak laureat wygląda już inaczej. Znikł uśmiech, przybyło bruzd (zwłaszcza głęboki "iks" między lukami brwiowymi), włosy są rzadsze i krótsze, jak gdyby nastroszone; na oczach niejednokrotnie druciane okulary, w ustach często papieros; spojrzenie przenikliwe, nieledwie świdrujące; spokój, powaga, skupienie. Jest coś ptasiego w tej twarzy. Kojarzy się nieodparcie z orłem albo sokołem. Do tego budowa ciała; wzorcowo asteniczna. Niezwykle szczupły, wysoki, o bardzo długich ramionach i wielkich, kościstych rękach. Jest coś wyjątkowego w tej smukłej, kruchej sylwetce. Harmonia, wyrazistość, uroda, tajemnica.

Więc tak wygląda człowiek, który napisał to wszystko.

Ale na tym nie koniec. Bo poza bibliografią i galerią fotosów ponoblowskie raporty przynoszą jeszcze mieszankę danych biograficznych i faktów, które mówią o cechach osobowości. To chyba właśnie one najbardziej mnie intrygują. Dowiaduję się więc, że ten "posępny poeta" z ubogiej, prowincjonalnej, katolickiej Irlandii pochodzi z protestanckiej i zamożnej rodziny, że szybko się stamtąd wyniósł i osiadł na stale w Paryżu; że wkrótce poznał tam Joyce'a i stał się jego "wyznawcą", a z czasem "sekretarzem"; że przez lata 30. snuł się sam po Europie, mieszkając w Londynie i Niemczech (gdy rosła potęga Hitlera), a kiedy wybuch wojny zaskoczył go w Dublinie, niezwłocznie wrócił do Francji, bo wolał ją nawet podbitą, niż neutralną Irlandię; że mimo usposobienia wybitnie aspołecznego, włączył się w Ruch Oporu i musiał z tego powodu uciekać na południe wreszcie, pod koniec wojny, pracował w Czerwonym Krzyżu i został za swe zasługi odznaczony orderem.

Moją uwagę jednak silniej przykuwa coś, co formalnie rzecz biorąc wydaje się drugorzędne, faktycznie zaś, kto wie, może jest i ważniejsze? Chodzi o sposób bycia jako artysty w świecie. Otóż ów "mroczny pisarz", jak zwą go komentatorzy, przez lata zapoznany i odsyłany z kwitkiem ("Godota" odrzuciło aż 17 teatrów!), nie tylko nie zabiegał o rozgłos i uznanie, lecz wręcz się przed nimi bronił, odrzucając stanowczo wszelkie formy udziału w szeroko rozumianej debacie literackiej. Nie dawał wywiadów prasowych (nie mówiąc o telewizji), nie miał spotkań autorskich, nie jeździł na żadne sympozja, kolokwia czy festiwale. Nie bywał też z zasady na premierach swych sztuk, nawet gdy współpracował z realizatorami i kiedy w światowym teatrze miał już wysoką pozycję. Skoncentrowany wyłącznie na pracy literackiej, strzegł granic swego azylu. Na wystąpienie publiczne zgodził się bodaj raz, gdy macierzysta uczelnia, Trinity College w Dublinie, przyznała mu była tytuł doktora honoris causa; ale nawet i wówczas nie uczynił nic więcej poza kilkoma gestami: nie wygłosił wykładu, nie mówił nic z katedry. Teraz zaś, wyróżniony "tym najcenniejszym laurem, którym zdobi się skronie pisarzy w XX wieku", po kilku dniach milczenia ogłasza przez pośredników, że nagrodę przyjmuje, lecz nie czuje się zdolny przyjechać po jej odbiór, a zwłaszcza uczestniczyć we wszelkich z tym związanych ceremoniach i fetach; i jeśli Akademia nie ma nic przeciw temu,

to rolę reprezentanta spełni jego wydawca, szef Editions de Minuit.

To wszystko, słowa więcej. Żadnej, choćby zdawkowej konferencji prasowej. Jedno jedyne ustępstwo wobec "wielkiego świata", owładniętego żądzą nowości i sensacji, to zgoda, by przez pięć minut tłum fotoreporterów mógł zrobić mu serię zdjęć - w hallu hotelu w Tunezji, gdzie ukrył się przed mediami.

Niepodobna ustalić, czy to przypadek, czy nie, a jeśli nie przypadek, co było tego przyczyną (świadoma gra modela? metoda fotografa? czyjaś późniejsza selekcja?), lecz na tych kilku zdjęciach wykonanych w Tunezji pisarz nie budzi skojarzeń z glorią Nagrody Nobla, lecz przypomina raczej kogoś, kto właśnie opuścił obóz koncentracyjny albo wyszedł z więzienia, gdzie nie było mu lekko.

Ten osobliwy portret, jakże różny od innych, współgra w znaczący sposób z przytoczonym cytatem z oficjalnego werdyktu Królewskiej Akademii:

"Ukazał za pomocą nowych form literackich niedolę i cierpienie człowieka naszych czasów. To poetyckie dzieło wznosi się nad jałową i spustoszoną ziemią jak prośba o miłosierdzie dla udręczonej ludzkości, a minorowa tonacja, w jakiej jest napisane, przynosi zrozpaczonym - paradoksalnie - pociechę, a uciśnionych wyzwala."

Zadziwiająco trafne, zwłaszcza jak na formułę, bądź co bądź, urzędową. Odbieram tę definicję nie bez upodobania. Wyraża ona dokładnie, co mi chodziło po głowie, lecz czego nie potrafiłem ująć w stosowne słowa. Jest tu wszystko, co trzeba: nowatorstwo, poezja i bieda naszych czasów; "ziemia jałowa" Eliota i widmo totalnej zagłady, zrodzone zapewne z doświadczeń drugiej wojny światowej; wreszcie punkt estetyczny i etyczny zarazem: że oto ta mroczna wizja przynosi jednak kathar-sis, tak jak ją przynosiły starożytne tragedie. Powód do satysfakcji dają też liczne wzmianki o szerokim aplauzie, z jakim przyjęto ten wybór. "Nareszcie ktoś poważny, nareszcie prawdziwy artysta!" wykrzykuje z radością jakiś brytyjski autor, krytycznie nastawiony do Szwedzkiej Akademii, wypominając jej błędne, płynące z oportunizmu decyzje podejmowane w ciągu ostatnich lat: "Po latach nijakości albo kompromitacji (osławiony Szołochow!), po latach, w których Nobel zaczął się upodabniać do lauru Miss Universum, znowu wybrano wielkość, i to najczystszej próby. Beckett to więcej niż pisarz, to ktoś w rodzaju proroka."

W końcu ciekawa jest zgodność rodzimych środków przekazu w ocenie tego werdyktu. Choć pisarz bywał w przeszłości zwany "burżuazyjnym", chociaż "jedynie słuszna" krytyka marksistowska wytykała mu nieraz "reakcyjny pesymizm" i "sianie defetyzmu" (na przykład Gyorgy Lukacs), to jednak przyznanie mu Nobla przyjęte jest u nas w kraju nie tylko bez złośliwości, lecz niemal z aprobatą. Nawet "Trybuna Ludu", naczelny organ prasowy partii komunistycznej, odnotowuje ten fakt, i to na pierwszej stronie.

Prasa fachowa, rzecz jasna, idzie o wiele dalej. Autorzy licznych omówień szeroko się rozpisują o rozmaitych aspektach "tej przebogatej twórczości". Analizują, cytują, nie mogą się nachwalić. W materiałach tych wraca ton pamiętnej debaty sprzed ponad dwunastu lat wokół premiery "Godota" - ton szczególny, żarliwy. Odczytuję w tym nagle na pół świadomy wyraz nostalgii za tamtym czasem. - Cóż za ironia losu! W nazwisko tego pisarza, będące symbolem porażki, zwątpienia i rozpaczy, wpisała się u nas... nadzieja. Beckett to głównie "Godot", a "Godot" to Październik, Październik zaś to ulga po stalinowskim jarzmie i wiara w lepsze jutro.

*fragment książki przygotowywanej dla wydawnictwa ZNAK

*Antoni Libera urodził się w 1949 r. Od lat zajmuje się twórczością Samuela Becketta, tłumacząc ją na język polski i reżyserując w teatrze. Przełożył i wydał m.in. wszystkie dzieła dramatyczne tego pisarza. Libera jest również pisarzem, autorem znakomitej "Madame". Książka znalazła się na listach bestsellerów; została nominowana do nagrody literackiej Nike w 1999 r. i uhonorowana prestiżową nagrodą im. Andrzeja Kijowskiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji