Stężały ból
Wystarczy otworzyć na pierwszej lepszej stronie jedno z pism zajmujących się teatrem niemieckim, "Theater heute" albo "Die Deutsche Buhne", aby znaleźć obrazek żywcem z tej "Elektry". Trójbarwność scenerii (czerń, biel i czerwień), chórzyści ubierani przynajmniej od czasów "Orestei" Petera Steina (a pewnie i dawniej) w czarne garnitury i kapelusze, postacie w pozach stylizowanych na teatr ekspresjonistyczny, wielka biała wanna w centrum pełniąca obowiązki ołtarza ofiarnego - wszystko to obiegowa poetyka teatru zachodnich sąsiadów; u nas, owszem, jeszcze nie zużyta, czy tłumaczy to jednak tak bezceremonialny przeszczep? Przedstawienie w warszawskim Dramatycznym jest celowo statyczne, odarte z akcji: tragiczny ból ma wyrażać się w nim w rytualnych, stężałych w rozpaczy lamentacjach, zanoszonych przy akompaniamencie niepokojącej, nieuładzonej muzyki Pawła Mykietyna. Aliści skupieniu się na tych wielominutowych półśpiewach, półrecytacjach przeszkadza płaskość quasi-ekspresjonistycznych obrazków z jednej strony, ryzykowny pomysł wykonywania stasimonów chóru po starogrecku -z drugiej. Z trzeciej zaś -niejednolite aktorstwo: od precyzyjnej w każdym dźwięku, ale zimnej jak sopel lodu Elektry Danuty Stenki, przez histeryczną Chryzotemis Małgorzaty Rudzkiej, retorycznie poprawną Klitajmestrę Jadwigi Jankowskiej-Cieślak, aż po Egistosa Grzegorza Wonsa, przychodzącego nieoczekiwanie ze świata mieszczańskiego dramatu. Zamierzony zgrzyt? Nie wiem, konsekwencja nie jest najmocniejszą stroną teatru Krzysztofa Warlikowskiego. Ten młody krakowski reżyser gorączkowo szuka oblicza artystycznego, sprawdzając się w rozmaitym repertuarze, czasem z sukcesem ("Roberto Zucco", Nowy - Poznań), czasem bez ("Kupiec wenecki", Toruń). Wypada mu życzyć szczęścia w poszukiwaniach, przestrzegając przed pokusą zapożyczeń.