Artykuły

Straszmy się!

WIELKA ROBINSON

Czytałem niedawno, że sławna aktorka francuska Madeleine Robinson po zagraniu bodaj tysięczny raz Marty w cieszącej się nieustannym powodzeniem sztuce Albee'go "Kto się boi Virginii Woolf?" dostała szoku nerwowego (na scenie!), dotkliwie pobiła partnera, a pozostałych kolegów zwymyślała. Aktorkę odwieziono do kliniki, po paru dniach, lekko podkurowana wróciła na scenę teatru "Renaissance".' Kiedy "Virginia" zejdzie z afisza - nie wiadomo. Może za parę lat...

Żałuję, że nie trafiłem na ów historyczny spektakl. Choć nie przypuszczam, by mogła panować groźniejsza, bardziej autentyczna atmosfera, niż na normalnym przedstawieniu. Paryską "Mirginię" przygotował jeden z najbardziej kasowych "gwiazdorów" reżyserskich Franco Zeffirelli (artysta o zainteresowaniach wyjątkowo szerokich, mający na swoim koncie m. in. "Po upadku" z Moniką Vitti i "Normę" z Callas).

Zeffirelli dokonał rzeczy moim zdaniem cudownej - nie było go w ogóle- w przedstawieniu widać. Wszystkie sytuacje ułożył tak klarownie, logicznie, że wynikały jako oczywiste następstwa poprzednich scen. Nie było wymyślonych, niepotrzebnych ozdobników. Zeffirelli, całkowicie ukryty za aktorami, stworzył im jednak warunki do kreowania postaci bogatych i wielowarstwowych. Czuło się, że obok każdego aktora stoi reżyser, że obserwuje każdą intonacją, każdy gest, ze nie pozwoli zmącić logiki, psychologicznej prawdy "amerykańskiej zabawy". I choć czasem gra w "Virginią Woolf" jest nieprawdziwa, naciągana - Zeffirelli nadał jej pozory prawdopodobieństwa. A właściwie jeszcze inaczej - wymusił u widza wiarę, że to, co ogląda, jest prawdą.

Reżyserowi wyjątkowo pomogła scenografia. Na scenie zbudowano prawdziwy pokój, z prawdziwymi obrazami, książkami, barem, telewizorem. Za prawdziwym oknem zielenił się prawdziwy ogród. Byłoby zupełnym nonsensem grać "Virginię" w trochę choćby odrealnionych dekoracjach.

Wbrew przypuszczeniom przedstawienie nie należało wyłącznie do Madeleine Robinson. Choć ona szalała, grała od pierwszej sceny na najbliższych obrotach. Już trzecie zdanie zaczęła od histerycznego krzyku. Tarzała się i robiła mostek. Tłukła szklanki i wyła. Była wstrząsająca i nieprawdziwa, wzruszająca i bardzo ludzka. Drobiazg - akurat na przedstawieniu, które oglądałem, Robinson miała katar. W różnych kątach sceny leżały chusteczki do nosa, kawałki ligniny. Jak cna ten katar potrafiła wykorzystać, wręcz podbudować nim rolę! Z jaką rozpaczą sięgała po te chusteczki, z jakim gniewem, szaleństwem - nagle rodziły się na oczach widzów rekwizyty podstawowej wagi. Odtąd nie wyobrażam sobie Marty bez kataru... Wspaniała, wielka aktorka. Z podobną bezwzględnością starają się narzucać całemu przedstawieniu chyba Magnani, może Eichlerówna... Ale spektakl nie należał do jednej gwiazdy - równorzędnym partnerem Robinson był Raymond Gerome (George). Spokojny, pod maską nieustającej błazenady zdawał się być od Marty groźniejszy. A na pewno bardziej zdeterminowany, bogatszy... Parę młodych świetnie zagrali Claude Giraud i Lydia Dybourg. Aczkolwiek od paryskiej znacznie wolę krakowską Honey - Romę Próchnicką.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji