Artykuły

STAN PRZEDGORĄCZKOWY

Piotr Cieplak jest jednym z tych nielicznych młodych reżyserów, którym z nadzieją przyglądają się ludzie związani z teatrem. Jego przedstawienia mają autentyczną żarliwość, imponują bujnością i roz­machem wyobraźni teatralnej, a przede wszystkim robione są PO COŚ; Cieplak dokładnie wie, co chce widowni powiedzieć. Taka była jego "Historyja o chwalebnym zmart­wychwstaniu Pańskim" (pisałam o tym spektaklu w "PP" 3/1995), takie jest najnowsze przedstawienie - polska prapremiera "baśni z tezą" Gozziego.

Podobnie jak "Historyja", "Pta­szek zielonopióry" to spektakl nale­żący do kategorii, którą można by określić mianem teatru rudymentar­nych wartości. Piękna bajka Gozzie­go została napisana w obronie uczu­cia, była sprzeciwem wobec zimne­go dyktatu rozumu narzucanego przez Oświecenie, którego XVIII--wieczny dramatopisarz obsesyjnie wręcz nienawidził. Ta pełna nie­zwykłych i cudownych zdarzeń opo­wieść o rodzeństwie wykradzionym z królewskiej kołyski jest swego rodzaju, parafrazując znany termin z dziedziny sztuki filmowej, "drama­tem drogi". Renzo i Barbarina, któ­rzy początkowo przypominają w swoich reakcjach androidy, węd­rując przez świat i zdobywając ko­lejne doświadczenia, docierają wreszcie do celu: odkrycia, że tylko miłość nadaje rangę prawdziwego człowieczeństwa istotom zwanym ludźmi.

Tekst sztuki został poprzetykany aluzjami i odniesieniami do dzisiej­szych czasów, tłumaczka przeprowa­dziła ten zabieg umiejętnie i z wer­wą. Zwykle jestem przeciwna po­dobnym praktykom, w tym jednak przypadku zabieg wydaje się upraw­niony. W końcu Gozzi był przecież upartym obrońcą tradycyjnego kształtu commedia dell'arte, a jedną z cech specyficznych tego gatunku stanowiła aktualizująca improwiza­cja. W przedstawieniu ową intencję przemieszania czasów zaakcentowa­no przede wszystkim przez kostiu­my; uniwersalizm opowieści podkreślają stylizowane stroje z rozmai­tych epok, jakby na chybił trafił wybrane z magazynu teatralnego. Trafiają się tu też współczesne rek­wizyty służące potęgowaniu czystej zabawy - jak rura od zlewu, pod którą pogrzebano królową Tartaglionę (grająca tę rolę Agata Kulesza biega po scenie zawodząc, oplątana ciasno zwojami rzeczonej rury).

W "Ptaszku zielonopiórym" Ciep­lak znów dał dowody niezwykłej pomysłowości teatralnej, umiejęt­ności opowiedzenia jednym znakiem scenicznym o zdarzeniu, uczuciach postaci, kształcie stwarzanych świa­tów. Większa część przedstawienia rozgrywa się na tle żelaznej kurtyny, niemal bez dekoracji, z niewielką liczbą rekwizytów, a jednak wydaje nam się, że przeniesiono nas w barwną, niezwykłą, baśniową rzeczywistość. Kiedy Barbarina, opętana żądzą bogactwa, dostanie dzięki czarom wspaniały zamek i mnóstwo pieniędzy, z loży przy-scenicznej spływa purpurowe płótno wyszywane złotem, które faluje groźnie i niemal pożera przestrzeń sceniczną. Nadnaturalnie długie, żyjące własnym życiem rękawy Brighelli w magiczny sposób pod­kreślają jego emocje, chciałoby się powiedzieć - relacjonują jego myśli, ilustrują reakcje. Ludzie i ożywione posągi wyjeżdżają z zapadni i bły­skawicznie w nich znikają. A gdy wreszcie uniesie się żelazna kurtyna, wkraczamy w świat zaczarowany do drugiej potęgi. Przedziwne, przeraża­jące stwory - szkielety osobliwych zwierząt? zeschnięte wynaturzone rośliny? - atakują Renza szukające­go żywej wody. Kunsztownie upięte, powiewające błękitno-białe płachty każą wierzyć, że ta woda naprawdę śpiewa i tańczy. W owej głębokiej przestrzeni, zamkniętej zielonym horyzontem, pojawiają się nagle ogromne pętle, w których zostają uwięzieni bohaterowie, tworzący przed chwilą zaklęty krąg pożądań i łapczywości. Ich uwolni, a posągi ożywi poddanie się potędze miłości, zwiastowanej śpiewem zielonopióre­go ptaszka. Wrażenie, jakie wywie­rają wszystkie te obrazy, jest spotę­gowane znakomitą, sugestywną muzyką, skomponowaną i graną przez zespół Kormorany.

Reżyser i aktorzy nie próbowali odtworzyć charakterystycznego dla commedia dell'arte stylu gry, lecz starali się stworzyć własny, nowy rodzaj ruchu scenicznego. Nie zaw­sze i nie wszystkim się to udało, chwilami niektóre gierki zalatywały naftaliną - kojarzyły się natrętnie z dawno przebrzmiałą bardzo awan­gardową awangardą. Generalnie jed­nak spektakl został zagrany zupełnie dobrze, a pośród aktorów trzeba wymienić przede wszystkim bardzo zabawnego w roli histerycznego Króla Tartaglii Jarosława Gajewskie­go, po rzeźniczemu z gruba ciosa­nego kiełbaśnika Sławomira Orze­chowskiego, przemądrzałe, okrutne bliźnięta Nataszy Sierockiej i And­rzeja Szeremety, a także Adama Ferency grającego gadatliwy posąg filozofa. Małgorzata Niemirska jako żona kiełbaśnika była zna­komita w obszernej sekwencji odtrą­cenia Smeraldiny przez przybraną córkę, Barbarinę. W tym przedstawieniu nie ma łatwej dydaktyki, moralizowania, mimo nader wyraźnego i dobitnie zaprezentowanego tak zwanego przesłania. Owa tendencja bowiem została opakowana w formę frapują­cą, zaskakującą i poruszającą. Mimo rozmaitych braków spektaklu, mimo tego, że Cieplak nie umie jeszcze selekcjonować swoich pomysłów i momentami ogłusza widza ich nadmiarem, temperatura panująca na scenie udziela się publiczności. Podobna gratka - szansa wyjścia z teatru z szybciej bijącym tętnem -zdarza się rzadko na tym pełnym błędów świecie, więc nawet jeśli jest to tylko stan podgorączkowy, i tak reżyserowi należy niedoskonałości wybaczyć. Tym bardziej że wiele wskazuje na to, iż Cieplak już nie­długo może wprawić widownię w najwspanialszy stan: stan tea­tralnej maligny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji